poniedziałek, 21 września 2015

Słowińsko-słowiańska "Zielna oktawa" z motywem żydowskim

Nie mogę nie wspomnieć, że "Zielna oktawa" dojrzewa u mnie już od ponad miesiąca. Soczysta zieleń za oknami zaczęła w między czasie powoli ustępować miejsca barwom jesieni. Zanim jednak pojawią się ewidentne oznaki tego procesu, moja "Zielna oktawa" w tonacji słowiańskiej i żydowskiej dziś w końcu rozpocznie proces fotosyntezy... Znaczy się - ujrzy światło dzienne (w godzinach, jak to zwykle u mnie bywa, nocnych ;)


Już raz, dawno temu, pisałam Wam o Joannie Słowińskiej. Skupiłam się wówczas na pieśniach z programu "Płaczcie anieli" - to było moje pierwsze świadome i zaplanowane spotkanie z artystką na żywo, podczas nocy Cracovia Sacra A.D. 2012 (pierwsze przypadkowe spotkanie miało miejsce kilka lat wcześniej, podczas 10. edycji festiwalu Rozstaje w 2008 roku). Zauroczyłam się to mało powiedziane. Brawurowe wykonanie wbiło mnie w stopnie konfesjonału, na których przysiadłam - początkowo nie tyle z wrażenia, co ze zmęczenia. Później jednak długo nie mogłam się z nich podnieść...


Od tego czasu kilkukrotnie zdarzyło mi się bywać na koncertach Joanny Słowińskiej. Rok później, także podczas nocy Cracovia Sacra, tym razem w Staniątkach, artystka zaprezentowała rodzinno-autorski program "Zielnik polski". Za sprawą aranżacji jej syna, Stanisława Słowińskiego, było zdecydowanie bardziej awangardowo i nowocześnie.


Kilka miesięcy później państwo Słowińscy zostali uhonorowani przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" oraz odznaką "Zasłużony dla Kultury Polskiej".

Z tej okazji odbył się w Małopolskim Ogrodzie Sztuki koncert "Archipelag". Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć ;)


Po raz kolejny niesamowity głos artystki, osiągający (moim skromnym zdaniem) swoje apogeum podczas żywiołowych wykonań "z przytupem" tradycyjnych, ludowych pieśni, został połączony z nowoczesną, elektroniczną aranżacją.


W podobnej stylistyce utrzymany był koncert "Psałterz Dawidów / Wspólne Księgi", który odbył się podczas tegorocznej edycji Cracovia Sacra.

Ech... Veni, vidi... i vyvnioskovali (!) - me, myself and I ;) - że to jednak nie do końca nasza stylistyka i że po tych wszystkich muzycznych aberracjach, w których - nie bez przyjemności - braliśmy udział w ostatnim czasie, tęsknimy jednak za Joanną Słowińską w przaśnej, ludowej konwencji.

Fenomenalny głos i sceniczna charyzma tej niezwykłej artystki zawsze będą mnie przyciągać, ale w skrytości ducha muszę przyznać, że jest ze mnie totalna i absolutna muzyczna konserwa (nie mylić z puszką Pandory ;). Lubię, kiedy utwór ma linię melodyczną, którą - choćby fałszywie, ale jednak - można zanucić pod nosem; cenię swojskość i prostotę ponad muzyczno-elektroniczne eksperymenty.

Dlatego też wielka była moja radość, kiedy dowiedziałam się o koncercie Muzykantów - zespołu, w którym Joanna Słowińska gra - dosłownie i w przenośni ;) - pierwsze skrzypce. Koncert odbył się w Żydowskim Muzeum Galicja oktawę po święcie Matki Boskiej Zielnej, podczas którego odbywa się rokrocznie noc Cracovia Sacra.

Myślę, że wyjaśniłam już wszystkim wszystkie (!) elementy przydługiego tytułu niniejszego wpisu. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zaprosić Was do posłuchania muzyki Muzykantów ;). Nagrania pochodzą co prawda z koncertu, który odbył się dwa lata temu w Synagodze Tempel, ale program był ten sam, co na zakończenie tegorocznej "Zielnej oktawy".




I jeszcze końska (!) dawka muzycznej energii...



A na konie-c ;) nagranie z pierwszego koncertu Muzykantów, na którym udało mi się być - Kolanko no 6, krakowski Kazimierz, jesień 2012.


I tak oto, z kopyta i z przytupem, dotarliśmy do koń-ca ;)

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

W tym roku góry jakieś takie...

Znów jest gorąco. Zdecydowanie za gorąco jak dla mnie, co podkreślam w sposób szczególny ;>

Kończy się sierpień, kończą się wakacje (podobno były jakieś wakacje), a ja robię bilans ostatnich tygodni. Wytypowałam cztery fronty (żaden atmosferyczny), na których jest u mnie kiepsko i nad którymi trzeba będzie w najbliższym czasie popracować.

Z bilansu ostatnich tygodni wynika jasno, że trzy (ale za to jednodniowe ;P) podjęte w tym okresie próby wytknięcia nosa poza Kraków (z czego dwie w góry), nie wniosły do mojej biografii żadnych spektakularnych dokonań.

Prób wytknięcia nosa poza mieszkanie nie liczę, ale w sumie było ich niewiele więcej... Barykady z żaluzji i rolet okazały się całkiem skuteczną ochroną przed upałem, z której jedynie z rzadka zdarzało mi się rezygnować.  

Ech, w tym roku góry jakieś takie... chciałoby się rzec, nie powiem czyimi słowami. Myślę, że łatwo się domyślicie ;)


Lipcowa próba przejścia Doliną Kieżmarskiej Białej Wody do Białego i Zielonego Plesa zakończyła się "spływem" ze szlaku w kaskadach deszczu (tak, tak - był jeden deszczowy dzień tego lata...)


Temu deszczu ;) towarzyszyła burza, która była uprzejma spać na nas z chmury, która to chmura - nie wiedzieć czemu - początkowo nie wzbudziła  naszych najmniejszych podejrzeń ;>


Sierpniowa próba popatrzenia na zieleń inną niż krzaki za oknem sprowadziła się natomiast do obejrzenia Giewontu...


 ... z perspektywy Polany Strążyskiej (całe 40 minut w jedną stronę) ...


... oraz wypicia herbaty i spożycia słynnych naleśników w jeszcze słynniejszej herbaciarni Parzenica [tamże ;]. Muszę przyznać, że podpisuję się pod wszystkimi zachwytami na temat tego miejsca, które zdarzyło mi się przeczytać :)

Ech, w tym roku góry jakieś takie...
I sezon wakacyjny też w ogóle jakiś taki...
Nie najlepszy.

A i ten post jakiś taki - jakoś tak bez natchnienia,
na zakończenie wakacji, których nie było.

B(ez) przekonania, ale za to z kropką ;)
B.

PS. Pisząc, popijam z gwinta resztkę wody zaczerpniętej ze Strążyskiego Potoku... Takie smaki lata w wydaniu minimalistycznym ;)

wtorek, 11 sierpnia 2015

Słodki całus od B.

I znów dość długo mnie nie było... Lato zaczęło się mocno muzycznie, miałam nawet szczery zamiar raportować o tym w miarę na bieżąco. Doświadczenie pokazuje jednak, że u mnie rzadko kiedy udaje się "na bieżąco". Zdecydowanie lepiej wychodzą mi posty zdecydowanie post factum - takie posty ex post ;) Zawarte w nich treści bywają bardziej dojrzałe, przemyślane, a przedstawiane w nich zjawiska z perspektywy czasu nabierają głębszych i pełniejszych znaczeń...
;>

No dobra, to może tyle w temacie filozofowania ;P Jest zdecydowanie zbyt gorąco na takie dywagacje. Wróćmy zatem do lata w całej pełni, które rozhulało się termicznie i, wyszedłszy co prawda ze stanu podgorączkowego (37 stopni przekroczone w miniony week&), jakość ciągle nie może ochłonąć.

Witaliśmy wiosnę z Susanną, pieśnią de facto całoroczną, proponuję teraz, abyśmy się skupili na lecie z de facto prawie całoroczną perspektywą ;)

"Lato" w wydaniu Krzysztofa Jurkiewicza zdecydowanie nie jest takie straszne jak to za oknem i - w przeciwieństwie do tego za oknem - wyzwala we mnie élan vital. <Mogłabym co prawda napisać, że wyzwala we mnie pokłady pozytywnej energii, ale nie będę do Was pisać w ten sposób ;>


A skoro już jesteśmy w temacie pieśni całorocznych, mam dla Was jeszcze jedną propozycję. Wers "gdzieś w końcu musi być lato..." chwilowo traktujemy z przymrużeniem oka ;)

Dodam jeszcze, że można co prawda znaleźć w internecie to nagranie w lepszej jakości, przez wzgląd na wielce klimatyczną okładkę, załączoną w charakterze wizualizacji do pliku dźwiękowego, postanowiłam się z Wami podzielić tą, bardziej "skrzeczącą" wersją ;)


No dobrze, ale żeby nie było, że tylko kalendarzowe aspekty twórczości Krzysztofa Jurkiewicza i jego kompanów z zespołu zwracają moją uwagę...

Słodki Całus od Buby kojarzy mi się przede wszystkim (zresztą nie tylko mi mnie ;) z piosenką turystyczną - a zatem z pożegnaniem z miastem ;)


To prawda, że powyższe pożegnanie z miastem prezentuje się w praktyce mało turystycznie. No ale przecież Słodki Całus... to piosenka turystyczna i basta! Próbowałam to wytłumaczyć A., która skusiła się ze mną na ostatni koncert duetu Krzysztof Jurkiewicz i Cezary Rogalski, który to duet zagrał w czteroosobowym składzie ;) Panowie zaczęli bardzo turystycznie...


... kontynuując w podobnym klimacie (to akurat nagranie z Cisnej - zamieszczam, ponieważ uważam, że konferansjerski talent Krzysztofa Jurkiewicza powinien zostać ukazany na równi z dokonaniami muzycznymi zespołu :)


Następnie panowie poszli w kierunku geometrii przestrzennej...


A ja ciągle próbowałam wytłumaczyć A., że oto jesteśmy na koncercie piosenki turystycznej... Nie wychodziło ;) Zatem, zamiast powtarzać wyświechtane frazesy o turystycznym wymiarze twórczości jednego z moich ulubionych zespołów, skupię się na tym, co mnie najbardziej w niej ujmuje. Przede wszystkim - że się tak wyrażę - jest to warstwa leksykalna, czyli - mówiąc wprost - teksty piosenek ;)








Poetycka wrażliwość miesza się w nich z przewrotnym poczuciem humoru, a całość jest mocno zanurzona w codzienności, która zostaje poddana analizie wyostrzonego zmysłu obserwacji :)


Jak już wspomniałam wcześniej, lato zaczęło się muzycznie, ale później zrobiło się zdecydowanie bardziej pracowite. Ostatnio na dobitkę (z mojej perspektywy nawet bardziej adekwatnie zabrzmiałoby określenie "na dobicie") zrobiło się upalne wręcz nie do zniesienia. W tej temperaturze intensywność niektórych zjawisk pozaatmosferycznych także wprowadza do codziennej egzystencji burzowo-burzliwe elementy...

Dziś co prawda wtorek, ale taka "środa" może się przytrafić w absolutnie każdy dzień tygodnia. Taką "środą" kończyłam ubiegły tydzień, by stanąć w szranki z następnym - oby miał jak najmniej śród, czego i Wam życzę.

Ok, było długo i z pasją ;)
A teraz trzymajcie się ciepło! ;>

:* od B.

PS. Aby pozostać w zgodzie z prawdą muszę dodać, ze przedstawiona powyżej kolejność utworów na ostatnim koncercie w Krakowie może nieco odbiegać od rzeczywistości. Starałam się za to zachować (moją!) myśl przewodnią, skoncentrowaną wokół obecności akcentów turystycznych lub ich braku. Uczyniłam to - cytując Krzysztofa Jurkiewicza - "dla dobra narracji". I tego się trzymajmy ;) A post o Formacji zobowiązuję się kiedyś w przyszłości uformować ;)

środa, 24 czerwca 2015

Noc Kupały

Moja ostatnia doba była była absolutnie niestandardowa jeśli chodzi o chronologiczny rozkład aktywności (lub jej braku). Podzieliły ją dwa krótkie okresy snu - kilka godzin poprzedniej nocy oraz kilkukrotnie za długa "drzemka" ostatniego popołudnia. Ostatni raz wstałam z łóżka około 21.30. W sumie to poderwałam się z niego z przerażeniem w oczach, uświadomiwszy sobie zaskakujący fakt, że oto jest już prawie zupełnie ciemno... Skąd ciemno, skoro powinno być późne popołudnie?

Teoretycznie miałam zamiar szybko powrócić do przerwanej drzemki, przekształcając ją w zasłużony (tak, tak - absolutnie zasłużony ;) nocny spoczynek. Ku swojej zgubie udałam się jednak na chwilę do kuchni, gdzie - po raz kolejny tego dnia z przerażeniem w oczach - odkryłam, że czeka na mnie cały kontyngent truskawek do przetworzenia.

Ech, cóż było robić. Zabrałam się za te truskawki... W Jedynce redaktor Małgorzata Kownacka i ksiądz Krzysztof Ołdakowski rozmawiali o Nocy Świętojańskiej - Nocy Kupały, Sobótce, Kuplanocce, Palinocce (byłam zaskoczona mnogością nazw tego święta). Skończyli niedawno. Ja dużo wcześniej rozprawiłam się z truskawkami, ale jakoś tak się zasłuchałam...

A kiedy tak słuchałam przyszło mi do głowy, że dziś jest najlepszy dzień... znaczy się - noc ;) ku temu, aby zaprezentować Wam pewien, dość ważny dla mnie zespół - jeden z pierwszych z nurtu muzyki folk, którego twórczość miałam okazję poznać. Ostatnie dokonania tej grupy niekoniecznie odpowiadają moim muzycznym preferencjom, z sentymentem wspominam jednak dość dawne już, studenckie czasy, początki mojej fascynacji muzyką inspirowaną folklorem i żywiołowe koncerty Żywiołaka.

Korzystając zatem z najlepszej ku temu okazji chciałabym zaprosić Was do posłuchania kilku pieśni kupalnych w wykonaniu Żywiołaka w jego najlepszym wcieleniu - podkreślę, że chodzi tu o wcielenie zespołu, nie zaś o mityczną istotę, wcielenie żywiołu ;)




No i jeszcze moje ulubione "Latawce"


... i wcale udana muzyczna adaptacja wiersza Bolesława Leśmiana "Świdryga i Midryga", uzupełniona pląsającą wizualizacją ;)


Pisząc o Żywiołaku nie mogę nie wspomnieć o pewnej szalonej wyprawie z lipca A.D. 2008 do Pyskowic, gdzie podczas festiwalu "Dybuk na kultur rozstajach" grał między innymi Żywiołak.



Zdjęcia zrobione moim pierwszym cyfrowym aparatem - model Canon Ixus i5. Do dziś zaskakuje mnie co udawało się wykrzesać z tego maleństwa ;) Na scenie co prawda nie Żywiołak, tylko - o ile dobrze pamiętam - Masala Soundsystem. Któż by jednak o tej porze zwracał uwagę na takie szczegóły ;)

Już świta... dobranoc!

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Hop Sa sA - odsłona pierwsza: H

Dziś chciałabym zaprosić Was na "H" jak koncert. Tak, tak, to nie pomyłka. Słowo "koncert" niby rozpoczyna się na "k" - samo "k" zresztą także odegra (sic!) tu istotną rolę, wrócę do niego za chwilę - cóż to jednak byłby za koncert, gdyby nie odcisnęło się na nim wyraziste znamię silnej scenicznej osobowości.

Osobowość, jak przystało na góralicę spod samiućkik Tater, ma na imię Hanka, nazywa się Wójciak i gra z nieodłączną, porywającą i żywiołową Kapelą. Muzyka Hanki to sztuka przez "S" zakręcone jak góralska parzenica, w której indywidualność jest na wskroś przeniknięta regionalną tradycją, a bogactwo form i środków artystycznego wyrazu łączy się w harmonijną całość.

eKHem... Wiem, że nie powinno się zanadto "zagadywać" koncertów i nie ma nic gorszego niż konferansjer, który nie wie, kiedy skończyć ;) Pozwólcie zatem, że przejdę od razu do rzeczy i zapowiem: "K" jak Kapela, "H" jak Hanki Wójciak - żywiołowo, lirycznie, nostalgicznie i wywrotowo. Prawdziwy koncert "z pazurem" - gdybyście mieli jakieś wątpliwości, przypatrzcie się uważnie bohaterowi ostatniego planu ;)




Pisząc ten post odkryłam, że bardzo mało jest autorskich utworów Hanki na YouTube. Jeśli podzielacie moje zdanie i czujecie lekki niedosyt, po koncercie możecie jeszcze zajrzeć za kulisy. Najlepiej jednak o unikatowych walorach muzycznych Kapeli Hanki Wójciak przekonać się organoleptycznie ;) Nadstawcie ucha, wytężcie wzrok i poszukajcie stosownej ku temu okazji.

niedziela, 17 maja 2015

Krooo... qs qs qs qs

Jak się woła na krokusy? Oczywiście po to, aby je zmotywować do wyjścia? Pomysłów było kilka, ale raczej żaden z nich nie okazał się skuteczny, bowiem moja - znana i lubiana - ekipa turystyczna, która wybrała się na krokusowe łowy w po-łowie (!) kwietnia, zamiast połaci fioletu zastała na Turbaczu zwały bieli ;> A przecież w ubiegłym roku były już w marcu...

Cóż, przynajmniej nie musiałam aż tak bardzo żałować, że mnie na tym Turbaczu nie było ;) Kierując się najświeższymi doniesieniami z tatrzańskich szlaków postanowiłam za to zweryfikować liczebność krokusów w Dolinie Chochołowskiej niespełna dwa tygodnie później. Wzięłam filetowych złośliwców z zaskoczenia i wybrałam się do nich w czwartek, 23 kwietnia.

Jak to zazwyczaj bywa, kiedy jedzie się samemu, pięć razy przemyślałam czy aby na pewno jest to dobry pomysł... Zanim dotarłam na Siwą Polanę było już zatem dobrze po południu. Zważywszy na porę dnia i tygodnia, byłam szczerze zaskoczona liczbą amatorów fioletowego szaleństwa.

No ale nie na amatorach fioletowego szaleństwa chciałam się skupić, tylko na fioletowym szaleństwie sensu stricto. A jako że maj to dobry miesiąc na sypanie kwiatków, postanowiłam sypnąć Wam trochę zaległych, fioletowych zdjęć :)

Miłego oglądania!


































I tak oto filetowy zawrót głowy dobiegł końca :)

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Zimowy gorczański spacer

Dziś (jest sobota, kiedy zaczynam do Was pisać, trudno wszakże przewidzieć kiedy skończę ;) odbyła się trzecia z serii wypraw w ramach minimum turystycznego. Mnie, jak widać, na niej nie było ;> Siedzę w domu i kuruję zatoki (już trzeci raz w tym sezonie), łagodnie pogodzona z losem i cierpliwie czekająca na lepsze czasy.

Takie siedzenie w domu ma jednak pewne + + (plusy - przyp. aut.) - z braku ciekawszych zajęć człowiek bierze się do pisania zaległości ;) Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, przedmiotem dzisiejszej prezentacji będzie lutowa wycieczka w Gorce...

Ech, dziś (sobota - przyp. aut.) też były Gorce... Ale ja wcale się nad tym zanadto nie zastanawiam, ani wcale za bardzo nie żałuję...! Zwłaszcza, że dziś (niedziela - przyp. aut.) otrzymałam raport z wyjazdu, z którego jasno wynika, że większość krokusów siedzi jeszcze pod śniegiem.

No dobrze, ale wróćmy do meritum, czyli do lutowej wycieczki w Gorce, a konkretniej - do zimowego gorczańskiego spaceru (nazywajmy rzeczy po imieniu ;) z Koninek do Rabki przez Stare Wierchy i Maciejową. Dość regularnie zdarza mi się odwiedzać Gorce, mimo wszystko nadal pozostało tam wiele miejsc, do których nie udało mi się jeszcze dotrzeć. Koninki były dotąd jednym z nich.

Koninki to urokliwa miejscowość, położona na końcu... no dobra, nie świata ;) Na końcu drogi zaledwie, ale to wystarczy, żeby stworzyć odpowiedni klimat. Byłoby cicho i spokojnie gdyby nie jeden drobny szczegół; w sezonie zimowym w Koninkach występuje miejscowy wysyp narciarzy zjazdowych.

Jest gęsto i gwarno, wobec czego szybko decydujemy się na opuszczenie rejonu dolnej stacji kolejki - na dodatek kolejką właśnie ;) Żeby nie było, ostrzegałam! Dziś będzie opowieść o spacerze, a nie o jakimś ekstremalnym wędrowaniu przez zaspy.

Okoliczności sprawiają, że aparat udaje mi się wyciągnąć z plecaka dopiero na górze. Próbuję nadrobić zaległości i sfotografować moją szybko oddalającą się ekipę. Nie bardzo podoba mi się ten kadr...


... zanim jednak zdążę "przeorientować sprzęt", moje towarzyszki (w liczbie ośmiu; notujemy ostatnio wzrost popytu na week&owe wyjazdy) już znikają z pola widzenia.


Decyduję się zatem jedynie na szybki ogląd okolicy...


... poświęcam krótką chwilę na pewien urokliwy detal...


... i pędzę... za ni-mi... ale... i... tak... będą mu-sia-ły... na mnie... za-cze-kać... - pierwszy, z pewnością jednak nie ostatni raz podczas naszej wędrówki (taki już los moich towarzyszy ;)

W okolicy tego dnia jest zdecydowanie więcej narciarzy niż turystów pieszych...


... choć i ci drudzy pozostawiają ślady swojej bytności ;)


Dokoła moooooorze śniegu...


 ... góóóóóóóóóry śniegu - jest cudnie!


W końcu nadchodzi czas, kiedy wchodzimy w las ;)

Śnieg w zacienionych miejscach ulega lekkiemu przekolorowaniu (wszelkie nauki teoretyczne o ustawianiu balansu bieli chętnie puszczę mimo uszu, a udzielającego ich poproszę o zastosowanie swej mądrości w praktyce, na moim aparacie ;)


Tu i ówdzie, pomiędzy ośnieżonymi drzewami, przebija się zimowe słońce.



Infrastruktura drogowa na szlaku dźwiga brzemię zimowej scenerii ;)


Naruszam tę konstrukcję, czyniąc w niej kijkiem mały lufcik - i niech mi ktoś powie, że kijki w górach to zbędny dodatek ;>


Całkiem fajnie widać przez ten lufcik ;)


 Dokoła nie brakuje zresztą interesujących obiektów do sfotografowania.


Słowo daję, oczy tego stwora nie są dziełem mojego kijka ;)
No bo przecież widzicie tego stwora, prawda? Powiedzcie, że widzicie...

***
W taki oto, sympatyczny sposób, omijając Obidowiec ścieżką przyrodniczą (przypominam w tym miejscu po raz kolejny o spacerowym charakterze wycieczki), docieramy na grań, skąd rozciąga się widok na Tatry w pełnej, zimowej krasie...


... warto także poświęcić chwilę uwagi podłożu ;)


Później zostaje już tylko krótki kawałek trasy...


... i dochodzimy do schroniska na Starych Wierchach.

Babia Góra w tle prezentuje się nader atrakcyjnie - w naszym zacnym gronie powinnyśmy kiedyś zorganizować ekspedycję pt. "Baby na Babią" ;)


Wokół schroniska imponujące zaspy - kto zapoznał się z tym płotkiem poza sezonem zimowym wie, o czym mówię ;)


Prawie jak Manhattan ;)


A śnieg tak puszysty, że aż się chce w niego zanurzyć ;)


Dalsza droga w kierunku Maciejowej wygląda niemalże jak autostrada; ma chyba wysoki priorytet odśnieżania ;)


W dole widać pobielone śniegiem pola i łąki...


... za to na górze ilość śniegu jest przygniatająca...



... wręcz powalająca.


Zdarzają się oczywiście wyjątki, którym wszystko zwisa ;)


Maszerujemy dalej przetartym traktem - ośmielę się zauważyć, że szlak ze Starych Wierchów na Maciejową był odśnieżony lepiej niż niejeden krakowski chodnik w szczycie sezonu ;)


Po około godzinnym marszu wychodzimy z lasu (ponownie następuje zmiana kolorystyki)...


... i docieramy do Bacówki na Maciejowej...


... gdzie czeka już na nas nakryty stół ;)


... z cudnym widokiem na góry...


... oraz niezwykle sympatyczny, szeroko uśmiechnięty i wyjątkowo przychylny (przechylny?) gospodarz.


Widoczność jest więcej niż zadowalająca...


... a okolica zachwyca swoją różnorodnością.


W schronisku poświęcamy rozsądną ilość czasu na spożycie... Przy okazji okazuje się (!), że część z nas ma bardzo ściśle określone preferencje jeśli chodzi o ulubione pozycje z bacówkowego menu (jeżeli chcecie poznać moje zdanie, zdecydowanie rekomenduję pierogi ruskie). Nie spieszymy się zanadto, czekamy bowiem na zachód słońca, a ten powoli zaczyna się zbliżać... 


Krajobraz wokół zmienia barwy. Tatry na różowo - czemu nie? ;)



W bliższej perspektywie pojawia się zdecydowanie więcej złota i pomarańczu. 



 I jeszcze dalszą perspektywę trochę sobie "przysuwam"; na horyzoncie widać Wielki Chocz.


- Chocz do mnie, chocz - mówi Wielki Chocz za każdym razem, kiedy wizytuję Maciejową przy dobrej widoczności.

Nie ma siły, w końcu kiedyś trzeba się będzie tam wybrać ;)

Tymczasem słońce schodzi już coraz niżej nad linię horyzontu. Poświęcam temu procesowi dłuższą chwilę... i kilka(dziesiąt) kadrów ;)







 Bacówka na Maciejowej także pięknie się prezentuje w promieniach zachodu.


  Tymczasem słońce dotyka już linii horyzontu...





... aż wreszcie znika zupełnie za górami.

Ruszamy w kierunku Rabki. Jeszcze tylko ostatni, tęskny rzut oka w kierunku Tatr... 


... pożegnanie z bacówką...


... szczególne "dobranoc" dla Babiej Góry (w końcu było nas 9 bab ;)


... i tak oto kończy się nasz zimowy gorczański spacer :)

Podsumowując, tegoroczne zimowe wyjazdy w góry należały do typowo rekreacyjnych, zadając tym samym kłam teorii, że zimą w górach zawsze musi być ekstremalnie. Otóż, jak widać, nie musi. A na dodatek może być pięknie :)

... a tymczasem z soboty zrobił się poniedziałek ;)
Kończę więc - dobranoc! Dobrego tygodnia :)