środa, 1 kwietnia 2015

21 marca. Oczko czy... Mmm... Oko?

Dziś (jest niedziela, kiedy zabieram się za tę opowieść) odżyłam. Wiosenna zmiana czasu zawsze wychodzi mi na dobre. Być może to wiadomość zaskakująca dla tych, którzy znają moje podejście do wczesnych pobudek... Cóż, z zupełnie innych pobudek niż wczesne pobudki (sic!) doceniam fakt, iż przestawiliśmy zegarki o godzinę do przodu; w końcu szczyt mojej dobowej aktywności zaczyna zbiegać się w czasie z godzinami operowania słońca ;)

Tak więc dzisiaj (to także zostało napisane w niedzielę), nawet bardziej niż 21 marca, poczułam w sobie przypływ élan vital, korzystając zatem z tej sprzyjającej okoliczności biorę się do pisania ;) Przedmiotem pisania będzie jednak mimo wszystko nie dzień dzisiejszy (jw., tekst z niedzieli), tylko 21 marca właśnie, ubiegłotygodniowa sobota wraz z przynależnymi do niej atrakcjami turystycznymi.

Zaczęło się od tego, że M. wpadła jakiś czas temu na genialny pomysł na coś, co roboczo nazwę tutaj minimum turystycznym, a co sprowadza się do organizowania co najmniej raz na miesiąc jednodniowej wycieczki w góry. Pierwszy, inaugurujący nową inicjatywę wyjazd odbył się w lutym. Mój linearny umysł domagał się co prawda zachowania porządku w relacjonowaniu kolejnych wypraw z cyklu, w końcu jednak udało mi się dojść z nim do pewnego konsensusu: porządek będzie, owszem, ale chwilowo achronologiczny, z zachowaniem względnej świeżości pierwszej wiosennej relacji ;)

Żeby być precyzyjną powinnam jeszcze dodać, że pierwszym pomysłem na marcową edycję minimum turystycznego była wycieczka do Doliny Kościeliskiej z terminem realizacji na 14 bm. Pogoda tego dnia okazała się jednak wyjątkowo niesprzyjająca, co specjalnie mnie nie zmartwiło, mam bowiem nad wyraz silną reakcję alergiczną na Dolinę Kościeliską. Co prawda podstawowy alergen, jakim jest tłum o wyjątkowej gęstości, nie występuje tam w obecnej porze roku, nie zmienia to jednak faktu, że owo miejsce zapisało się w mojej pamięci równie trwale, co negatywnie.

Jest jednak w Tatrach taki punkt (chciało by się rzec - kulminacyjny), w którym natężenie owego alergenu osiąga zazwyczaj jeszcze wyższy poziom, a to - jak dotąd - skutecznie pozbawiało mnie ochoty na choćby jeden rozpoznawczy wyjazd w tamte strony. I być może będzie to kolejna zaskakująca informacja dla tych, którzy znają dość dobrze zarówno mnie, jak i moje górskie upodobania, ale nad Morskim Okiem - bo oczywiście o nim mowa - byłam po raz pierwszy w życiu właśnie we wspomnianą, ubiegłotygodniową sobotę.

Decyzję o wyjeździe podejmowałam etapowo. Jej zalążkiem była konstatacja, że w końcu wypadałoby zobaczyć na własne oczy ten, chyba najbardziej popularny w Polsce fragment przestrzeni. Następnie pojawiła się refleksja, iż jak nie teraz, to później jeszcze długo nie - wyjazdu w okresie wzmożonego ruchu turystycznego ani przez moment nie brałam bowiem pod uwagę.

Refleksję wsparł bodziec zewnętrzny, który spłynął na mnie podczas jednego z wielkopostno-rekolekcyjnych kazań, a który zawierał się w zdaniu: jeśli chcesz się przekonać, że naprawdę jesteś wolny, zrób coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie robiłeś. Za bodźcem napłynęła spontaniczna myśl - jeszcze nigdy nie byłam nad Morskim Okiem! ;)

Nie musiałam długo pracować nad M., żeby przekonać ją do pomysłu połączenia wspomnianego wcześniej minimum turystycznego z moją spontaniczną myślą z rekolekcji. W sumie wystarczyło się ową myślą podzielić ;) I tak oto 21 marca, o całkiem wczesnej godzinie - czyli o 9.30, wyruszyliśmy z Krakowa najbardziej popularną trasą drogową naszego kraju, aby dotrzeć do jego największej atrakcji turystycznej ;)

No dobrze, "rozgadałam" się trochę, więc może teraz przejdę do wizualizacji ;)

Dzień wyjazdu zaczął się dla mnie o tyle pięknie, co niekonwencjonalnie; raczej nie zdarza mi się bowiem budzić się ot, tak sobie... o 5.30 :/ Była to sytuacja o tyle nieprzyjemna, że pobudka była zaplanowana na dwie godziny później, a ja miałam za sobą raptem cztery godziny snu. Dzięki takiemu obrotowi spraw udało mi się jednak owego poranka zobaczyć cudny wschód słońca :)


Przyznaję, nie mam z okna widoku na aż tak nieskażony ludzką ręką krajobraz. W szerszej perspektywie sprawy prezentują się odrobinę inaczej...


... ale i tak jest fajnie ;)

Wycieczkę w ścisłym tego słowa znaczeniu, czyli spacer Doliną Rybiego Potoku, rozpoczęliśmy ponad sześć godzin później. Wiem, że wśród miłośników górskich wędrówek zwolenników wyruszania bladym świtem jest zdecydowanie więcej niż amatorów późnego wstawania, jednak preferencje tych drugich także pociągają za sobą pewne korzyści.

Wyruszając dokładnie w południe z parkingu na Palenicy Białczańskiej byliśmy jednymi z nielicznych turystów wędrujących w górę... Tak, tak - dobrze przeczytaliście: byliśmy jednymi z nielicznych turystów zmierzających do Morskiego Oka :)

Z tego miejsca chciałabym serdecznie pozdrowić S., który był nad Morskim Okiem dzień wcześniej, w piątek, i wieszczył nam spacer w gęstym tłumie.
;)


Tak więc wyruszyliśmy.
Idziemy...


Niebo niebieskie nad nami, dokoła ośnieżone szczyty - jest cudnie! Jedyną skazę w otaczającym nas krajobrazie stanowią gęsto ścielące się wiatrołomy. Cóż, w każdej negatywnej okoliczności należy starać się odnaleźć jakiś pozytyw - stary dowcip o drzewach, które zasłaniają widok, traci na aktualności ;)


Wzdłuż trasy nie brakuje także urokliwych, całkiem żywych i zielonych świerków, zachowujących pozycję wertykalną, a mimo to niezasłaniających ;)


Są też i Toi Toie - na co dowód przedstawiam poniżej, pozdrawiając przy okazji K., która ostatni raz szła do Morskiego Oka w czasach, kiedy plastikowe przybytki nie były jeszcze w użyciu.


Jak widać na załączonym zdjęciu, dostać się do takiego Toi Toia nie jest łatwo, ale jak już człowiek podejmie to wyzwanie, dowie się, że...


No właśnie.

Idziemy dalej... Słynne na całą Polskę kilometry asfaltu na szczęście w większości są pokryte warstwą śniegu. Dość mokrego i śliskiego co prawda, ale kto by się na tym skupiał w zaistniałych okolicznościach przyrody.


Tu i ówdzie, w nasłonecznionych miejscach, można zaobserwować tradycyjne lokalne podłoże...


Korzystają z tego zwłaszcza pojazdy o mocy dwóch koni, które rozwijają na wirażach zawrotne prędkości ;)


Nie brakuje jednak po drodze spokojnych chwil, które stwarzają okazję do refleksji - jak tu - o kruchości drzewa i potędze skały.


No dobrze, to może teraz chwila ciszy na kontemplację i na podziwianie widoków...





... oraz na wyłowienie z otaczającej przestrzeni mojego ulubionego motywu - samotnego drzewa.


Tymczasem niepostrzeżenie zbliżamy się do celu.


Dokoła góry śniegu :)



Gdzieś tam, w dole, cel naszej wędrówki...


... a w górze...


... ech! Rozum w myślach strofuje wyobraźnię, przypominając, że mój lęk wysokości - wespół ze stawami kolanowymi - zawarły dożywotni pakt o niepodejmowaniu współpracy w zakresie wypraw wysokogórskich.


Ale przecież oglądanie "z dołu" także dostarcza pozytywnych wrażeń estetycznych. Utwierdzam się w tym przekonaniu, kiedy w końcu docieramy do celu naszej wędrówki.


Tak, tak... Tak właśnie wyglądało Morskie Oko pierwszego dnia wiosny ;>


Jak widać na załączonych zdjęciach, owego dnia nie brakowało w okolicy testerów grubości pokrywy lodowej...


... przemierzających taflę jeziora prawie jak św. Piotr...
(przy czym prawie, jak powszechnie wiadomo, robi wielką różnicę ;)


... zarówno w większych skupiskach, jak i w pojedynkę.


Na zbłąkanych wędrowców czekały stosowne drogowskazy, wskazujące jedyny słuszny kierunek - w lewo lub w prawo ma się rozumieć...


... ale nigdy w poprzek ;)


Zmiana perspektywy na dwóch powyższych zdjęciach powinna dać Wam do zrozumienia, że i ja postanowiłam spróbować delikatnie zmienić lokalizację. W tym celu udałam się w dół, nad brzeg jeziora, tym oto, uroczym traktem. Wygląda niewinnie...?


Na poniższym zdjęciu, w prawym dolnym rogu, instrukcja obsługi trasy.


Warto było jednak się poświęcić i trochę pogimnastykować - choćby dla takich ujęć :)


Na dowód tego, że udało mi się szczęśliwie zjechać / spełznąć nad taflę jeziora, załączam zdjęcie schroniska, które faktycznie jest nad Morskim Okiem...


... a na dowód tego, że udało mi się szczęśliwie wleźć z powrotem - ostatnie ujęcie okolicy. Jak widać, w godzinach szczytu zebrało się tam całkiem sporo amatorów zimowych spacerów ;)


I jeszcze ostatni rzut oka (!) na stare schronisko, zasypane po... okap ;)


... i wyruszamy w drogę powrotną.


Słońce powoli zaczyna zachodzić za góry, barwiąc otaczające nas szczyty ciepłymi kolorami.


Na trasie pustki. Mijamy tylko kilkoro turystów...


... oraz instrukcję obsługi Doliny Rybiego Potoku...


 ... a także lodowe zęby...


 ... nadgryzione zębem czasu ;)


Dziwnym zbiegiem okoliczności nie dostrzegliśmy ich, idąc do góry ;)

Na koniec jeszcze dwa zdjęcia z serii "pstryknij mi Mnicha, bo nie chce mi się wyciągać aparatu" - dla M.



... oraz ślady tego, co lubię najbardziej, czyli zachodu słońca w górach - co prawda nie oglądanego bezpośrednio, tylko w postaci gry kolorów, świateł i cieni na otaczających nas szczytach... Ale i tak było pięknie :)




Czy śnieg może mieć ciepłą barwę? Ano może... ;)



Lutowe minimum turystyczne pozostaje do opisania, a zatem - c.d.n.

4 komentarze:

  1. Pięęęęęęęęęękne!!!!
    I wszystko to 'scyro prowdo' jak mawiają zakopiańscy górale :)
    I ja tam byłam i zdjęcia z Basią robiłam!
    M :)
    ps. czuję się jakbym brała udział w filmie z Jamesem Bondem... tam też była M. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję droga M. :)

      Ja się tam specjalnie na filmach o Agencie 007 nie znam, ale jestem święcie przekonana, że w roli dziewczyny Bonda sprawdziłabyś się znakomicie - i mam tu na myśli nie tylko manewry na Zakopiance ;))

      To syćko prowdo jest - pozwolę sobie zakończyć góralskim akcentem ;)

      Usuń
  2. Po prostu szalejesz - tyle zdjęć!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja droga, ostatnio zaczęłam hołdować zasadzie "raz, a porządnie" ;)

      Tyle zdjęć! - a w jakim malutkim rozmiarze za to ;)

      Serdeczności!

      Usuń