czwartek, 31 października 2013

Dwa ognie

Dziś znów będzie dużo zdjęć. Ośmielę się wysunąć przypuszczenie, że ostatnio zdjęcia wychodzą mi lepiej niż cokolwiek innego. Nie żebym w materii fotografii popadała w jakiś przesadny samozachwyt... Po prostu, oceniając obiektywnie, kiedy cała reszta jest pogrążona w kryzysie i dylematach, zdjęcia jednak w miarę, w miarę - wychodzą. Tak mi się przynajmniej wydaje...

Ale zanim zdjęcia, wpierw mała refleksja i sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa - wszak początek listopada sprzyja refleksji i sentymentalnym powrotom.

Myślę, że każdy z nas ma takie wspomnienia z dzieciństwa, do których wraca ze szczególną nostalgią. Dla mnie są to - między kilkoma innymi - plenerowe ogniska w Beskidzie. Kilkuletnia ja, rodzice, ich znajomi, jakieś inne dzieci - dokoła ciemniejący las i szumiąca w gęstniejącym mroku rzeka (zazwyczaj Wisłok). Księżyc i gwiazdy - mrugające źródła światła w nieprzeniknionej czerni. Mrok, wilgoć i chłód rozpraszane przez ogień. Gitara i śpiew. Chrupiący chleb pachnący dymem i jabłka pieczone w żarze...

Żaden grill na tarasie, werandzie, czy nawet w ogródku nie jest w stanie zastąpić takich chwil.

Wiedziona po trosze tęsknotą, mającą swoje źródła we wczesnym dzieciństwie, po części zaś pragnieniem doświadczenia w górach czegoś nowego, zmotywowałam w ubiegłym roku kilkoro znajomych na wieczorny, "zogniskowany" wypad na Ćwilin. Udało mi się nawet wtedy w miarę na bieżąco zdać relację z tego wydarzenia.

Nie udało mi się jednak wspomnieć, że wyjazdy tego typu były później kontynuowane i - żywię taką nadzieję - staną się małą jesienną tradycją w kolejnych latach. Inspirowana bardzo pozytywnymi doświadczeniami z wycieczki na Ćwilin postanowiłam po raz drugi skrzyknąć towarzystwo na jesienne tym razem ognisko w górach. Celem naszej wędrówki został Łopień. Lekkiej pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawał fakt, że nikt z jego uczestników nie był wcześniej na tym szczycie. Intuicja podpowiadała mi jednak, że warto spróbować. Chwała intuicji! :)

Było wyjątkowo ciepłe, słoneczne popołudnie, kiedy 20 października 2012 ruszyliśmy na Łopień zielonym szlakiem z Dobrej koło Limanowej.


Powitały nas jesienne, zaorane pola...


... i skąpane w promieniach popołudniowego słońca drzewa.


W lesie robiło się już trochę ciemno, co nie zmienia faktu, że jesienny zawrót głowy towarzyszył nam przez całą drogę...


 ... na płaski i rozległy szczyt Łopienia - Halę Jaworze. Żałowaliśmy tylko trochę, że nie udało nam się dotrzeć tam odrobinę wcześniej, kiedy cała górna granica lasu była oświetlona promieniami zachodzącego słońca.


Przed wyjazdem naczytałam się trochę o malowniczych widokach ze szczytu Łopienia, dlatego nie dziwiła mnie panorama, która rozciągała się z Hali Jaworze w kierunku północno-wschodnim.


 Ze spokojem przyjęłam też prześwitujący między czubkami drzew szczyt Mogielicy.

 

Jak to ja - poczułam lekki dreszcz na widok słońca, znikającego za południowo-zachodnim skrajem grani.


 Rozglądając się uważniej w kierunku zachodnim, wypatrzyłam jeszcze Śnieżnicę...


Wciąż jednak zastanawiałam się, czy to aby wszystko, co Łopień ma nam do zaoferowania. Owo zastanawianie stało się nawet bardziej intensywne, kiedy wąską ścieżką prowadzącą w kierunku zachodnim zaczęliśmy delikatnie schodzić ze szczytu...

Otóż nie  - znów moja intuicja okazała się niezwykle trafna :) - to nie było wszystko. Przed nami skrywał się jeszcze tzw. Widny Zrąbek. Oczywiście nie miałam wtedy pojęcia, że to miejsce ma swoją specjalną nazwę. Wystarczył mi fakt, że było specjalne samo w sobie.

Kiedy minęliśmy granicę lasu, naszym oczom ukazał się taki oto widok na Ćwilin. Przyznaję, że zdjęcie nie oddaje tego, czego w owym miejscu doświadczyły nasze oczy ;) Ze względu na strome zbocza i wąską dolinę oddzielającą oba szczyty, Ćwilin wydaje się monumentalny, a jednocześnie odnosi się wrażenie, że jest tuż, tuż - na wyciągnięcie ręki.


Oczywiście nie był to koniec niespodzianek. Od strony południowej na horyzoncie rozciągała się panorama praktycznie całej grani Tatr...


... w dolinie, u naszych stóp, widoczny był Jurków...


... a sam Widny Zrąbek - skąpany w promieniach słońca...


 ... które powoli chowało się za zboczem Babiej Góry.


Zanim na dobre zapadł zmrok, udało mi się jeszcze uwiecznić w kadrze kilka przyrodniczych, jesiennych osobliwości. 


Później było już tylko ognisko i pochłanianie całej masy smakowitości, wśród których prym wiodły pieczone banany z gorzką czekoladą (na zdjęciu w sreberkach, ułożone w gorącym popiele wokół ogniska - czekoladę dodaje się po upieczeniu, wtykając 2-3 połamane kostki w naciętą wzdłuż bananową skórkę).

Pod uginającymi się pod ciężarem kiełbasek patykami widać kawałek oświetlonej drogi krajowej nr 28 między Mszaną Dolną a Limanową...


... który w zbliżeniu wygląda tak ;)


A tak nocą wygląda masyw Ćwilina i Jurków oświetlony przez księżyc.


Delektując się pięknym wieczorem, siedzieliśmy wtedy przy ognisku do późnych godzin nocnych ;) 


Ubiegłoroczny wyjazd na Łopień - co zapewne Was nie zdziwi - bardzo pozytywnie zapisał się w mojej pamięci. Kiedy zatem okazało się, że tegoroczna jesień nie odbiega urokiem od swej poprzedniczki, postanowiłam po raz kolejny przeprowadzić wśród znajomych powszechną mobilizację i zorganizować ognisko na Łopieniu. A wszystko prawie dokładnie rok później - 12 października 2013.

Ze składu poprzedniej ekipy nie powtórzył się nikt - poza mną ;) Wyruszyliśmy także inną trasą, z Przełęczy Marszałka Rydza-Śmigłego. Samej przełęczy dziwnym zbiegiem okoliczności nie uwieczniłam na zdjęciu - być może dlatego, że kiedy tam dojechałyśmy, okolica była w całości opanowana przez wycieczkę gimnazjalistów, na tyle liczną, że do jej spakowania potrzebne były cztery autobusy. Szybciutko zatem udałyśmy się w las...


... szerokim leśnym duktem.


Skupienie się na urokach okolicy sprawiło, że szybko zgubiłyśmy zielony szlak.


Nie przeszkodziło nam to jednak w dotarciu na szczyt, na Halę Jaworze, choć podeszłyśmy doń od innej strony niż zakładałyśmy wcześniej.

Uwaga praktyczna: spotkani po drodze turyści powiedzieli nam, że szlak wiedzie wąską i kawałkami stromą ścieżką, podczas gdy przejście "główną drogą" jest szybsze i łągodniejsze. Aby dostać się na szczyt, należy tylko skręcić z tej drogi w lewo obok kapliczki - tak też zrobiłyśmy. Niestety nie mam na zdjęciu owej kapliczki, na pocieszenie dodam jednak, że jest tam jedna jedyna i trudno jej nie zauważyć.


Hala Jaworze powitała nas cudnymi jesiennymi kolorami...


... i promieniami zachodzącego słońca.


Widny Zrąbek, wbrew wcześniejszym obawom, okazał się absolutnie niezaludniony i cierpliwie czekał na nasze przybycie...


... podobnie jak w ubiegłym roku mieniąc się ciepłymi barwami jesieni (próbowałam zrobić dokładnie takie samo ujęcie jak rok wcześniej - wyszło?)


I tak samo jak rok wcześniej słońce zachodziło nad Ćwilinem...


... niestety jednak widoczność była dużo słabsza, a szczyty Tatr skryły się za chmurami.


Na pocieszenie, tuż przed zachodem słońca widoczność poprawiła się na tyle, że za Luboniem Wielkim (na drugim planie) bez trudu można było rozpoznać kontur Babiej Góry (na planie trzecim).


I samo słońce zdecydowało się tuż przed zachodem wyjrzeć na chwilę zza chmur.


Nasze ognisko, choć skończyło się nieco szybciej, było równie udane jak rok wcześniej. Nie obeszło się także bez tradycyjnego lokalnego dania, czyli bananów w czekoladą ;)

 

Tym razem, zamiast flory o zachodzie, fotografowałam co dziwniejsze gatunki fauny, które - prawie jak robaczki świętojańskie - świeciły po zmroku ;)


Na koniec jeszcze tylko ostatni rzut oka na Jurków...


... i nie pozostało nic innego, jak tylko wracać do domu.



PS. Zastanawiam się, czy przydługie historie nie usypiają zanadto Waszej czujności. Dlatego, w ramach stymulowania Waszego intelektualnego potencjału, postanowiłam rozpisać mały konkurs - oczywiście tematyczny, wpisujący się w ideę łamigłówek typu "znajdź dziesięć różnic".
W tym wypadku wystarczy tylko jedna różnica ;)
Przewiduje się narody-niespodzianki ;)

Lopień, Widny Zrąbek, A.D. 2012
Lopień, Widny Zrąbek, A.D. 2013

niedziela, 13 października 2013

InNowica i okolica

Dziś poczęstuję Was od dawna zapowiadanym ciągiem dalszym, czyli opowieścią o kolejnej próbie rozpoznania fenomenu Nowicy, tym razem mocniej osadzonej w kontekście odbywających się tam Spotkań Teatralnych InNowica. Rzecz miała miejsce dość dawno temu, na przełomie maja i czerwca A.D. 2013...

Ponieważ wyjazdy turystyczno-krajoznawcze zwykłam uprzednio bardzo starannie i szczegółowo planować, zacznę właśnie od przedstawienia Wam planu tegoż wyjazdu. A był wielce ambitny! ;)

Dzień I - z Nowego Żmigrodu przez Górę Grzywacką,
Przełęcz Hałbowską, Kotań, Świątkową Wielką
i Świerzową Ruską (lub Kolanin) do Bartnego


Dzień II - z Bartnego przez Wołowiec, Banicę
i Przełęcz Małastowską do schroniska
na Magurze Małastowskiej


Dzień III - w 100% festiwalowy

Dzień IV - z Magury Małastowskiej do Gorlic
lub Grybowa, czyli w rejony mocno cywilizowane,
w celu złapania publicznego środka transportu,
zapewniającego powrót do domu

O planie opowiadam Wam nie bez przyczyny - powinniście go poznać, aby wiedzieć, jak bardzo nic z niego nie wyszło ;)

Przy okazji możecie jeszcze w jego kontekście rozważyć pewną obiektywną, filozoficzną prawdę: jeśli z naszych planów nic nie wychodzi, to znaczy że rzeczywistość chowa dla nas w zanadrzu niespodzianki, które przekraczają granice naszej wyobraźni, przez co nie mogą być w sposób adekwatny uwzględnione w procesie planowania.

;-)

Dobrze, a zatem skoro plan został już przedstawiony, mogę teraz śmiało przejść do opowieści o jego realizacji :)

Aby być możliwie blisko punktu startowego, w przeddzień (nazwijmy go "dniem zero") zainstalowałyśmy się z Joanną w Rzepniku, gdzie spędziłyśmy sympatyczny wieczór podziwiając gwiazdy i do późnych godzin nocnych gaworząc przy rozpalonym kominku. To nie wróżyło dobrze porannej pobudce... ale rano trzeba się było zmobilizować :]

Dzień pierwszy, czyli czwartek, 30 maja, wypadał w święto Bożego Ciała. Rozpoczęłyśmy ten dzień Mszą św. w cerkwi w Rzepniku - obecnie jest to kościół filialny parafii Łęki Strzyżowskie.


Cerkiew w Rzepniku to prawdziwa perełka Pogórza Strzyżowskiego. Jeśli macie ochotę, możecie zajrzeć do środka... ;)




Z Rzepnika udałyśmy się do Krosna, skąd transportem rodzinnym miałyśmy się dostać do zamierzonego punktu startowego (transport publiczny niestety nie obsługuje Nowego Żmigrodu w dni świąteczne).

Posiłkowanie się transportem rodzinnym posiada bardzo wiele zalet, ma przy tym jeden zasadniczy mankament - człowiek nie śpieszy się na autobus ;) A jak się nie śpieszy, to może jeszcze wypić kawkę, zjeść świeże truskawki (tak, tak - sięgamy wstecz pamięcią do sezonu truskawkowego)...

Kiedy już takiemu człowiekowi uda się wreszcie wyruszyć z domu, jest ok. 2 godziny później niż zakładał wstępny scenariusz. Jest prawie południe, a to dodatkowo najlepszy moment, by z okien samochodu oglądać procesje Bożego Ciała we wszystkich mijanych po drodze wioskach - z okien stojącego samochodu rzecz jasna, zatrzymanego przez służby porządkowe na czas przemarszu procesji.

Siedząc w stojącym (!) samochodzie człowiek ma sporo czasu na skrupulatne przyjrzenie się mapie, ponowne przekalkulowanie trasy wraz ze wszystkimi opcjonalnymi wariantami i podjęcie decyzji, aby ominąć Nowy Żmigród, obejrzeć Górę Grzywacką jedynie z perspektywy drogi u jej podnóża i namówić transport rodzinny, aby zapuścił się jeszcze kilka(naście) kilometrów dalej...

W taki oto sposób wczesnym popołudniem znalazłyśmy się na Przełęczy Hałbowskiej, w naszym nowym punkcie startowym, i rozpoczęłyśmy wędrówkę czerwono-żółtym szlakiem w kierunku zachodnim.


Szybko pożegnałyśmy główny szlak beskidzki, decydując się pozostać przy żółtym...


... i przez cudnie widokową łąkę zejść do Kotani.


Wychodząc na otwartą przestrzeń miałyśmy nie tylko piękny widok na otaczające nas góry, lecz także całkiem niezły wgląd w atmosferyczno-meteorologiczne niespodzianki, które szykowało nam niebo.


Na zdjęciu tego co prawda nie widać ;), ale w oddali zaczęło nawet trochę grzmieć. Nie pozostawało nam nic innego jak kontynuować wędrówkę w dół, do wioski.

Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać nam na głowy dokładnie w tym momencie, w którym doszłyśmy do przycerkiewnego cmentarza.



Jak się później okazało, to był ostatni moment na znalezienie schronienia. Uratowała nas zamknięta jedynie na skobelek... brama? (Jeśli ktoś wie, jak nazywa się to "coś" przed cerkwią, niech się ze mną tą swoją wiedzą podzieli).

Poniżej przedstawiam niezbity dowód na to, że Pan Bóg udziela potrzebującym schronienia w swoim Domu ;)


Nie próżnowałyśmy siedząc w tym niezwykle uroczym, pachnącym starym drewnem, suchym i przytulnym schronieniu. Jadłyśmy ciasteczka owsiane i robiłyśmy zdjęcia tego, co było w zasięgu obiektywu. Jak widać deszcz padał...


 ... i padał...


... i przyszła kolejna chmura...


... i padał jeszcze mocniej.


 Kiedy w końcu przestał i żegnając cerkiew zebrałyśmy się w dalszą drogę...


... okazało się, że spędziłyśmy w naszej zacisznej kryjówce... sporo ponad godzinę! Tak, tak... Z wczesnego popołudnia zrobiło się późne popołudnie, a my wciąż byłyśmy na początku naszej wędrówki.

Ruszyłyśmy przez wieś podziwiając okolicę zarówno w szerszej perspektywie...


... jak i w bliższych szczegółach.


Kolejnym punktem na naszej trasie była Chata Micha, czyli prawdopodobnie najmniejsze schronisko w Beskidzie Niskim ;)


Spędziłyśmy kilka chwil w tym urokliwym miejscu, gawędząc z bardzo sympatycznym gospodarzem. Tutaj też zapadła decyzja, by nie wydłużać trasy o Kolanin, tylko najkrótszą drogą udać się do Bartnego.

Ruszyłyśmy w dalszą wędrówkę szerokim leśnym traktem, o który momentami "ocierał się" czerwony, a później żółty szlak. 


Deszcz pozostawił po sobie na drzewach kilka pamiątek...


... a pomiędzy liśćmi uśmiechało się do nas popołudniowe słońce.


Nad naszymi głowami promienie słońca walczyły o należne sobie miejsce pomiędzy przesuwającymi się ławicami chmur...


...a wokół nas roztaczały się cudne beskidzkie krajobrazy - łagodne wzgórza...

 
... i rozległe, ukwiecone łąki.


W końcu dotarłyśmy do Świątkowej, niezwykle urokliwej wioski w sercu Magurskiego Parku Narodowego, która znana jest przede wszystkim z zabytkowych drewnianych cerkwi. Niestety nie udało nam się do nich dotrzeć. Czas naglił, a my wylądowałyśmy na przeciwległym krańcu miejscowości.

Na naszej trasie znalazła się natomiast druga, równie rozpoznawalna atrakcja okolicy, a mianowicie hodowla pstrąga z urokliwą restauracyjką typu open air.


Minęłyśmy tę oazę smakowitości, kierując się w stronę nieistniejącej wsi - Świerzowej Ruskiej (na zdjęciu tabliczka sygnalizująca teren niegdyś-zabudowany).


Po drodze przyglądałyśmy się większym...


... i mniejszym zwierzątkom...


... a także takim, które były zdecydowanie większe niż - w moim odczuciu - być powinny.


Przede wszystkim jednak wypatrywałyśmy w zaroślach...


... ukrytych śladów, pozostawionych przez dawnych mieszkańców tego miejsca.





W gęstwinie traw i paproci udało nam się nawet wypatrzyć starą piwniczkę :)


I tak wędrowałyśmy sobie dalej przez las... (ach, jak lubię to zdjęcie!)


... siedmiokrotnie przekraczając wody potoku Świerzówka (na szczęście stan wody był dość niski ;)


Słońce już wyraźnie chyliło się ku zachodowi, kiedy dotarłyśmy do Przełęczy Majdan pod Magurą Wątkowską.


Ponieważ coraz szybciej zapadał zmrok, nie w głowie nam już było zdobywanie szczytu, udałyśmy się wprost do bacówki PTTK w Bartnem.


Więcej zdjęć z tego dnia nie mam, dlatego musicie uwierzyć mi na słowo, że określenie "wprost" tylko hipotetycznie sygnalizuje szybki przemarsz do celu, pozbawiony godnych choćby wspomnienia okoliczności towarzyszących.

Odległość dzieląca Przełęcz Majdan od schroniska w Bartnem to ok. 1,5 km... przeprawy przez bagno ;] Wędrowca wspomagają po drodze tu i ówdzie rzucone bale i połamane drzewa oraz względnie suche kępy traw, niemniej - wędrowiec zmęczony (prawie)całodziennym marszem, kurczowo trzymający się myśli o rychłej, gorącej kolacji i łóżku, na którym wyciągnie nogi, traci swą zwyczajową czujność, lądując w owym bagnie z częstotliwością, która przekracza granice przepuszczalności najtrwalszych gore-texów (abstrahuję tu oczywiście od sytuacji, kiedy woda wlewa się do butów górą, przez cholewki i stuptuty).

Wędrowiec po przejściach dociera do schroniska już po zapadnięciu zmroku. Bacówka w Bartnem na pierwszy rzut oka wygląda całkiem zwyczajnie (dla czujnych obserwatorów doprecyzowanie: zdjęcia zrobiłam następnego dnia rano)...


... ale już jej najbliższe otoczenie sprawia wrażenie dość oryginalnego...


... niekonwencjonalnego...


... niepokojącego...


... by nie rzec - demonicznego.


Wszystkie powyższe przymiotniki można także z powodzeniem odnieść do gospodarza tego miejsca.

Nie będę się zbytnio rozwodzić nad dorodną komarzycą, zaserwowaną mi w zestawie z porcją pierogów, ani nad sympatycznymi dialogami w stylu:

- Gdzie można znaleźć gniazdko żeby doładować telefon?
- W łazience, w piwnicy.
- Jest? Szukałyśmy tam, ale nie znalazłyśmy...
- Jeszcze wczoraj było...

Wstał nowy dzień. Idziemy dalej :)

Niestety, po drodze "złapałyśmy zasięg" (sytuacja niezwykle rzadko spotykana na tej trasie) i dowiedziałyśmy się, że dzień ma być deszczowy i burzowy. Pobieżny ogląd nieba dawał podstawy by wierzyć tym słowom, dlatego zdecydowałyśmy się na zrealizowanie trasy w najkrótszym wariancie i ominięcie Wołowca.


Niesłusznie! Trochę zbyt późno przekonałyśmy się, że dzień będzie pogodny i słoneczny, i taki już pozostanie do samego wieczora.


Wędrowałyśmy niebieskim szlakiem w kierunku Magury Małastowskiej, podziwiając cudne beskidzkie krajobrazy...


... stosując się do napotkanych znaków drogowych...


... które w zastanej scenerii prezentowały się dość zaskakująco ;)


W ten oto sposób dotarłyśmy do Przełęczy Małastowskiej...


... gdzie zwiedziłyśmy cmentarz z czasów I wojny światowej.




Stamtąd już tylko 15 minut dzieliło nas od schroniska PTTK na Magurze Małastowskiej.


Tu też panowała dość niekonwencjonalna, choć zgoła inna niż w Bartnem atmosfera. Gospodarz okazał przesympatycznym człowiekiem, uciął sobie z nami niezwykle miłą pogawędkę, zadeklarował pomoc w razie wszelkich ewentualności i... zniknął ;)

Wbrew wcześniejszym deklaracjom nie pojawił się nawet wtedy, gdy zaczęło brakować ciepłej wody, a nikt spośród obecnych nie potrafił sobie poradzić z uruchomieniem pieca. Nie udało nam się spotkać go przez całe dwa dni, które spędziłyśmy w schronisku. Opłatę za pobyt uiściłyśmy, wciskając równowartość ustalonej wcześniej kwoty w sprawiający bezpieczne wrażenie kuchenny zakamarek.

Zmuszone poszukiwać gospodarza w jego prywatnej części domu zdecydowałyśmy się także przejść przez kuchnię... Okazało się, że dorodna komarzyca w pierogach to nic w konfrontacji z dorodnym wilczurem, raczącym się żurkiem prosto z pozostawionego na podłodze garnka ;>

Dalsze szczegóły pominę. Schronisko na Magurze to bardzo sympatyczne miejsce, jednak korzystanie z gastronomii polecam jedynie najtwardszym zawodnikom ;) Jeśli jednak mówimy o kuchni, nie mogę nie wspomnieć o niezwykle sprytnym mechanizmie transportowym, który obsługuje salę jadaną na piętrze.


Mechanizm, działający na zasadzie szybu, funkcjonuje w oparciu o coś, co przypomina pozbawioną drzwiczek, starą kuchenną szafkę, zawieszoną na linie. Szafka, w zależności od potrzeb, kursuje w górę i w dół, dowożąc zamówione potrawy, inkasując gotówkę i wydając resztę.


Mechanizm uruchamia się głosem, wsadzając głowę do szybu i zdecydowanym tonem wzywając gospodarza. Proszę wołać - do skutku ;>

Czytając moją relację zapewne zastanawiacie się, co się stało z gospodarzem...?


Nic złego ;)

Gospodarz zapadł na "niemoc towarzyską", spowodowaną zbyt długim imprezowaniem ze znajomymi, stanowiącymi na oko ponad połowę zakwaterowanych w schronisku gości... ;)

Ale wróćmy do opowieści o Nowicy.


Zakwaterowawszy się w schronisku i spożywszy całkiem smakowity obiad (nie wiedziałyśmy jeszcze wtedy, jak wygląda kuchnia) zdecydowałyśmy się już piątkowego wieczoru zakosztować pierwszych festiwalowych wrażeń.

Przejście ze schroniska do Nowicy zajmuje około godziny. Najpierw trzeba dojść do drogi asfaltowej (jakieś 10 minut), a później skierować się w prawo. Nam jednak nie dany był spacer dłuższy niż 15-minutowy. Kierowca pierwszego auta, które nas mijało, zatrzymał się, odkręcił szybę, zapytał, czy jedziemy do Nowicy i zaprosił nas do środka. Podróżując na tej trasie jeszcze kilkukrotnie podczas całego weekendu przekonałyśmy się, że autostop częściej łapie autostopowiczów niż odwrotnie ;)


Pierwszym z koncertów, na który udało nam się dotrzeć, był występ trio w składzie: Maciej Cierliński, Ryszard Latecki, Bartek Pałyga. Artyści zostali przedstawieni jako multiinstrumentaliści, specjaliści ds. instrumentów etnicznych i ludowych z różnych stron świata, nie stroniący jednak od muzyki eksperymentalnej. Brzmi dobrze? Cóż... Elementy eksperymentalne przeważyły podczas koncertu wszystkie inne razem wzięte, co nie do końca spotkało się z naszymi oczekiwaniami. Jeśli chcecie się przekonać jak było, możecie spróbować tutaj.

Wobec zaistniałych okoliczności oddaliłyśmy się z okolic sceny, oddając się bez reszty buszowaniu wśród kramów z rękodziełem...


... gdzie dokonałyśmy kilku niezwykle owocnych transakcji ;)


Skorzystałyśmy także z "fast-food'owego" okienka znajdującego w pobliżu...


... a ponieważ było już późno i byłyśmy dość zmęczone, postanowiłyśmy udać się w drogę powrotną...

Za wcześnie! Dość niefortunnie przegapiłyśmy informację, że tego wieczoru odbędzie się jeszcze jeden koncert, co pociągnęło za sobą dwa negatywne skutki. Po pierwsze, ominął nas występ grupy Burdon z Ukrainy - bardzo udany, jak dowiedziałyśmy się później.


Po drugie, niemalże całą drogę powrotną pokonałyśmy piechotą, ponieważ przez prawie godzinę nie minęło nas ani jedno auto. Dziwiłyśmy się niepomiernie takiemu obrotowi spraw, nie dało nam to jednak do myślenia, iż być może impreza jeszcze się nie skończyła i warto zawrócić zamiast zagłębiać się w ciemną, bezksiężycową, dość mglistą i mroczną noc...

Tak, tak - atmosfera naszego "nocnego" spaceru ocierała się chwilami o krew w żyłach mrożącą. Skończyła się wieś, za plecami zniknęły ostatnie domy, a jedynym źródłem światła była nasza latarka. I ją jednak szybko wyłączyłyśmy, dochodząc do wniosku, że jesteśmy zbyt dobrze widoczne dla potencjalnych sprawców niecnych czynów ;)

Dzięki zastosowaniu tego rozwiązania niemalże wpadłyśmy "w objęcia" idących z naprzeciwka, mocno podchmielonych "lokalsów", którym na domiar złego towarzyszył dość duży i nadmiernie nami zainteresowany pies. Trudno w to uwierzyć przeciętnemu mieszczuchowi, ale noc była tak czarna, że zauważyłyśmy ich dopiero w momencie, kiedy mijaliśmy się na drodze.

Na szczęście spotkanie okazało się sympatyczne i, wbrew naszym obawom, zakończyło się na wymianie kurtuazyjnych uprzejmości ;) Cała sytuacja sprawiła jednak, że gdy po jakimś czasie zobaczyłyśmy w oddali światła nadjeżdżającego samochodu, byłam święcie przekonana, że jego kierowca zmierza w naszym kierunku jedynie po to, by nas zamordować ;>

Na szczęście Asia zachowała przytomność umysłu i zaczęła machać ;) Samochód oczywiście się zatrzymał i zabrał nas pomimo tego, iż w środku znajdowały się już cztery dorosłe osoby i jeden duży plecak (dodam, że była to standardowa osobówka). Dwóch pasażerów, w którymi przyszło nam dzielić tylną kanapę, okazało się być autostopowiczami, którzy wracali do schroniska po ostatnim koncercie w Nowicy.

Ponieważ atmosfera zrobiła się wyjątkowo towarzysko-sympatyczna, postanowiliśmy jeszcze trochę pobiwakować przy ognisku przed pójściem spać. Przy ognisku nasi towarzysze przyznali się, że "trochę muzykują" i nawet mają swój zespół. Zdradzili nam jego nazwę i zachęcili do posłuchania na YouTube "kilku piosenek".

Nazwa zespołu wydała mi się równie ekscentryczna, co nic-nie-mówiąca. Jakież zatem było moje zdziwienie kiedy po powrocie do domu zaczęłam "googlać" w poszukiwaniu informacji o Łagodnej Piance: koncert w Czwartym Programie Polskiego Radia, Męskie Granie w Gdańsku... Chylę czoła!

Pozwólcie, że w tym miejscu zaprezentuję Wam twórczość naszych ogniskowych towarzyszy.
A zatem teraz... wysmarujcie się dokładnie ;)



 I jak, i jak, i jak? ;)

... wracając jednak ponownie do głównego wątku - wciąż jesteśmy wszakże dopiero w połowie weekendu ;)

Leniwe spacery po Nowicy w sobotę oraz niedzielnego ranka były okazją do podziwiania beskidzkiej flory...





... czasami wespół z fauną... ;)




... a także starych łemowskich chyż, z których słynie okolica.






... okraszonych tu i ówdzie, jaki widać, delikatną nutką nowości ;)

Jako osoba naukowo skażona branżą biblioteczną nie mogłam sobie odmówić uwiecznienia pewnego punktu...



... bibliotecznego, który - sądząc po kondycji budynku - dawno popadł w zapomnienie. W okolicy nie brak także innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tego miejsca.




Sacrum miesza się z profanum (między drzewami powinniście odnaleźć dach jednej z dwóch nowickich cerkwi)...



... nie brak także przejawów współczesnej twórczości...


... które niemal na każdym kroku przypominają nam, że Nowica to wieś zdecydowanie niekonwencjonalna ;)


Z festiwalowych atrakcji udało nam się jeszcze obejrzeć spektakl Teatru Węgajty "Ogień, kryzys, Central Station", posłuchać koncertu zespołu Micne Zila, który - wbrew temu, co może sugerować nazwa - grał bardzo tradycyjną, łemkowską muzykę oraz występu Lecha Dyblika w programie "Radziecki surrealizm z punktu widzenia psa", a także Uliany Horbaczewskiej, ukraińskiej pieśniarki.


Na zakończenie, w niedzielny poranek, obejrzałyśmy jeszcze siedzibę Stowarzyszenia Magurycz, zajmującego się renowacją starych beskidzkich cmentarzy...


... a później udałyśmy się do cerkwi...




... w której kurpiowskie nabożne pieśni śpiewał Adam Strug, laureat tegorocznej edycji konkursu Folkowy Fonogram Roku.

I to by było na tyle... ;)

Całość wyjazdu została dopełniona w Szymbarku, w niezwykle sympatycznej włoskiej restauracji. Chyba nie muszę dodawać, że nie doszłyśmy tam na nogach, po drodze zgarnął nas bowiem transport rodzinny? ;)


PS. W poprzednim poście zaserwowałam Wam już dwa filmy dotyczące Nowicy, teraz - na zakończenie, gdybyście ciągle odczuwali pewien niedosyt treści ;) - zaproponuję Wam jeszcze jedną audycję radiową.

Miłego słuchania!