niedziela, 13 października 2013

InNowica i okolica

Dziś poczęstuję Was od dawna zapowiadanym ciągiem dalszym, czyli opowieścią o kolejnej próbie rozpoznania fenomenu Nowicy, tym razem mocniej osadzonej w kontekście odbywających się tam Spotkań Teatralnych InNowica. Rzecz miała miejsce dość dawno temu, na przełomie maja i czerwca A.D. 2013...

Ponieważ wyjazdy turystyczno-krajoznawcze zwykłam uprzednio bardzo starannie i szczegółowo planować, zacznę właśnie od przedstawienia Wam planu tegoż wyjazdu. A był wielce ambitny! ;)

Dzień I - z Nowego Żmigrodu przez Górę Grzywacką,
Przełęcz Hałbowską, Kotań, Świątkową Wielką
i Świerzową Ruską (lub Kolanin) do Bartnego


Dzień II - z Bartnego przez Wołowiec, Banicę
i Przełęcz Małastowską do schroniska
na Magurze Małastowskiej


Dzień III - w 100% festiwalowy

Dzień IV - z Magury Małastowskiej do Gorlic
lub Grybowa, czyli w rejony mocno cywilizowane,
w celu złapania publicznego środka transportu,
zapewniającego powrót do domu

O planie opowiadam Wam nie bez przyczyny - powinniście go poznać, aby wiedzieć, jak bardzo nic z niego nie wyszło ;)

Przy okazji możecie jeszcze w jego kontekście rozważyć pewną obiektywną, filozoficzną prawdę: jeśli z naszych planów nic nie wychodzi, to znaczy że rzeczywistość chowa dla nas w zanadrzu niespodzianki, które przekraczają granice naszej wyobraźni, przez co nie mogą być w sposób adekwatny uwzględnione w procesie planowania.

;-)

Dobrze, a zatem skoro plan został już przedstawiony, mogę teraz śmiało przejść do opowieści o jego realizacji :)

Aby być możliwie blisko punktu startowego, w przeddzień (nazwijmy go "dniem zero") zainstalowałyśmy się z Joanną w Rzepniku, gdzie spędziłyśmy sympatyczny wieczór podziwiając gwiazdy i do późnych godzin nocnych gaworząc przy rozpalonym kominku. To nie wróżyło dobrze porannej pobudce... ale rano trzeba się było zmobilizować :]

Dzień pierwszy, czyli czwartek, 30 maja, wypadał w święto Bożego Ciała. Rozpoczęłyśmy ten dzień Mszą św. w cerkwi w Rzepniku - obecnie jest to kościół filialny parafii Łęki Strzyżowskie.


Cerkiew w Rzepniku to prawdziwa perełka Pogórza Strzyżowskiego. Jeśli macie ochotę, możecie zajrzeć do środka... ;)




Z Rzepnika udałyśmy się do Krosna, skąd transportem rodzinnym miałyśmy się dostać do zamierzonego punktu startowego (transport publiczny niestety nie obsługuje Nowego Żmigrodu w dni świąteczne).

Posiłkowanie się transportem rodzinnym posiada bardzo wiele zalet, ma przy tym jeden zasadniczy mankament - człowiek nie śpieszy się na autobus ;) A jak się nie śpieszy, to może jeszcze wypić kawkę, zjeść świeże truskawki (tak, tak - sięgamy wstecz pamięcią do sezonu truskawkowego)...

Kiedy już takiemu człowiekowi uda się wreszcie wyruszyć z domu, jest ok. 2 godziny później niż zakładał wstępny scenariusz. Jest prawie południe, a to dodatkowo najlepszy moment, by z okien samochodu oglądać procesje Bożego Ciała we wszystkich mijanych po drodze wioskach - z okien stojącego samochodu rzecz jasna, zatrzymanego przez służby porządkowe na czas przemarszu procesji.

Siedząc w stojącym (!) samochodzie człowiek ma sporo czasu na skrupulatne przyjrzenie się mapie, ponowne przekalkulowanie trasy wraz ze wszystkimi opcjonalnymi wariantami i podjęcie decyzji, aby ominąć Nowy Żmigród, obejrzeć Górę Grzywacką jedynie z perspektywy drogi u jej podnóża i namówić transport rodzinny, aby zapuścił się jeszcze kilka(naście) kilometrów dalej...

W taki oto sposób wczesnym popołudniem znalazłyśmy się na Przełęczy Hałbowskiej, w naszym nowym punkcie startowym, i rozpoczęłyśmy wędrówkę czerwono-żółtym szlakiem w kierunku zachodnim.


Szybko pożegnałyśmy główny szlak beskidzki, decydując się pozostać przy żółtym...


... i przez cudnie widokową łąkę zejść do Kotani.


Wychodząc na otwartą przestrzeń miałyśmy nie tylko piękny widok na otaczające nas góry, lecz także całkiem niezły wgląd w atmosferyczno-meteorologiczne niespodzianki, które szykowało nam niebo.


Na zdjęciu tego co prawda nie widać ;), ale w oddali zaczęło nawet trochę grzmieć. Nie pozostawało nam nic innego jak kontynuować wędrówkę w dół, do wioski.

Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać nam na głowy dokładnie w tym momencie, w którym doszłyśmy do przycerkiewnego cmentarza.



Jak się później okazało, to był ostatni moment na znalezienie schronienia. Uratowała nas zamknięta jedynie na skobelek... brama? (Jeśli ktoś wie, jak nazywa się to "coś" przed cerkwią, niech się ze mną tą swoją wiedzą podzieli).

Poniżej przedstawiam niezbity dowód na to, że Pan Bóg udziela potrzebującym schronienia w swoim Domu ;)


Nie próżnowałyśmy siedząc w tym niezwykle uroczym, pachnącym starym drewnem, suchym i przytulnym schronieniu. Jadłyśmy ciasteczka owsiane i robiłyśmy zdjęcia tego, co było w zasięgu obiektywu. Jak widać deszcz padał...


 ... i padał...


... i przyszła kolejna chmura...


... i padał jeszcze mocniej.


 Kiedy w końcu przestał i żegnając cerkiew zebrałyśmy się w dalszą drogę...


... okazało się, że spędziłyśmy w naszej zacisznej kryjówce... sporo ponad godzinę! Tak, tak... Z wczesnego popołudnia zrobiło się późne popołudnie, a my wciąż byłyśmy na początku naszej wędrówki.

Ruszyłyśmy przez wieś podziwiając okolicę zarówno w szerszej perspektywie...


... jak i w bliższych szczegółach.


Kolejnym punktem na naszej trasie była Chata Micha, czyli prawdopodobnie najmniejsze schronisko w Beskidzie Niskim ;)


Spędziłyśmy kilka chwil w tym urokliwym miejscu, gawędząc z bardzo sympatycznym gospodarzem. Tutaj też zapadła decyzja, by nie wydłużać trasy o Kolanin, tylko najkrótszą drogą udać się do Bartnego.

Ruszyłyśmy w dalszą wędrówkę szerokim leśnym traktem, o który momentami "ocierał się" czerwony, a później żółty szlak. 


Deszcz pozostawił po sobie na drzewach kilka pamiątek...


... a pomiędzy liśćmi uśmiechało się do nas popołudniowe słońce.


Nad naszymi głowami promienie słońca walczyły o należne sobie miejsce pomiędzy przesuwającymi się ławicami chmur...


...a wokół nas roztaczały się cudne beskidzkie krajobrazy - łagodne wzgórza...

 
... i rozległe, ukwiecone łąki.


W końcu dotarłyśmy do Świątkowej, niezwykle urokliwej wioski w sercu Magurskiego Parku Narodowego, która znana jest przede wszystkim z zabytkowych drewnianych cerkwi. Niestety nie udało nam się do nich dotrzeć. Czas naglił, a my wylądowałyśmy na przeciwległym krańcu miejscowości.

Na naszej trasie znalazła się natomiast druga, równie rozpoznawalna atrakcja okolicy, a mianowicie hodowla pstrąga z urokliwą restauracyjką typu open air.


Minęłyśmy tę oazę smakowitości, kierując się w stronę nieistniejącej wsi - Świerzowej Ruskiej (na zdjęciu tabliczka sygnalizująca teren niegdyś-zabudowany).


Po drodze przyglądałyśmy się większym...


... i mniejszym zwierzątkom...


... a także takim, które były zdecydowanie większe niż - w moim odczuciu - być powinny.


Przede wszystkim jednak wypatrywałyśmy w zaroślach...


... ukrytych śladów, pozostawionych przez dawnych mieszkańców tego miejsca.





W gęstwinie traw i paproci udało nam się nawet wypatrzyć starą piwniczkę :)


I tak wędrowałyśmy sobie dalej przez las... (ach, jak lubię to zdjęcie!)


... siedmiokrotnie przekraczając wody potoku Świerzówka (na szczęście stan wody był dość niski ;)


Słońce już wyraźnie chyliło się ku zachodowi, kiedy dotarłyśmy do Przełęczy Majdan pod Magurą Wątkowską.


Ponieważ coraz szybciej zapadał zmrok, nie w głowie nam już było zdobywanie szczytu, udałyśmy się wprost do bacówki PTTK w Bartnem.


Więcej zdjęć z tego dnia nie mam, dlatego musicie uwierzyć mi na słowo, że określenie "wprost" tylko hipotetycznie sygnalizuje szybki przemarsz do celu, pozbawiony godnych choćby wspomnienia okoliczności towarzyszących.

Odległość dzieląca Przełęcz Majdan od schroniska w Bartnem to ok. 1,5 km... przeprawy przez bagno ;] Wędrowca wspomagają po drodze tu i ówdzie rzucone bale i połamane drzewa oraz względnie suche kępy traw, niemniej - wędrowiec zmęczony (prawie)całodziennym marszem, kurczowo trzymający się myśli o rychłej, gorącej kolacji i łóżku, na którym wyciągnie nogi, traci swą zwyczajową czujność, lądując w owym bagnie z częstotliwością, która przekracza granice przepuszczalności najtrwalszych gore-texów (abstrahuję tu oczywiście od sytuacji, kiedy woda wlewa się do butów górą, przez cholewki i stuptuty).

Wędrowiec po przejściach dociera do schroniska już po zapadnięciu zmroku. Bacówka w Bartnem na pierwszy rzut oka wygląda całkiem zwyczajnie (dla czujnych obserwatorów doprecyzowanie: zdjęcia zrobiłam następnego dnia rano)...


... ale już jej najbliższe otoczenie sprawia wrażenie dość oryginalnego...


... niekonwencjonalnego...


... niepokojącego...


... by nie rzec - demonicznego.


Wszystkie powyższe przymiotniki można także z powodzeniem odnieść do gospodarza tego miejsca.

Nie będę się zbytnio rozwodzić nad dorodną komarzycą, zaserwowaną mi w zestawie z porcją pierogów, ani nad sympatycznymi dialogami w stylu:

- Gdzie można znaleźć gniazdko żeby doładować telefon?
- W łazience, w piwnicy.
- Jest? Szukałyśmy tam, ale nie znalazłyśmy...
- Jeszcze wczoraj było...

Wstał nowy dzień. Idziemy dalej :)

Niestety, po drodze "złapałyśmy zasięg" (sytuacja niezwykle rzadko spotykana na tej trasie) i dowiedziałyśmy się, że dzień ma być deszczowy i burzowy. Pobieżny ogląd nieba dawał podstawy by wierzyć tym słowom, dlatego zdecydowałyśmy się na zrealizowanie trasy w najkrótszym wariancie i ominięcie Wołowca.


Niesłusznie! Trochę zbyt późno przekonałyśmy się, że dzień będzie pogodny i słoneczny, i taki już pozostanie do samego wieczora.


Wędrowałyśmy niebieskim szlakiem w kierunku Magury Małastowskiej, podziwiając cudne beskidzkie krajobrazy...


... stosując się do napotkanych znaków drogowych...


... które w zastanej scenerii prezentowały się dość zaskakująco ;)


W ten oto sposób dotarłyśmy do Przełęczy Małastowskiej...


... gdzie zwiedziłyśmy cmentarz z czasów I wojny światowej.




Stamtąd już tylko 15 minut dzieliło nas od schroniska PTTK na Magurze Małastowskiej.


Tu też panowała dość niekonwencjonalna, choć zgoła inna niż w Bartnem atmosfera. Gospodarz okazał przesympatycznym człowiekiem, uciął sobie z nami niezwykle miłą pogawędkę, zadeklarował pomoc w razie wszelkich ewentualności i... zniknął ;)

Wbrew wcześniejszym deklaracjom nie pojawił się nawet wtedy, gdy zaczęło brakować ciepłej wody, a nikt spośród obecnych nie potrafił sobie poradzić z uruchomieniem pieca. Nie udało nam się spotkać go przez całe dwa dni, które spędziłyśmy w schronisku. Opłatę za pobyt uiściłyśmy, wciskając równowartość ustalonej wcześniej kwoty w sprawiający bezpieczne wrażenie kuchenny zakamarek.

Zmuszone poszukiwać gospodarza w jego prywatnej części domu zdecydowałyśmy się także przejść przez kuchnię... Okazało się, że dorodna komarzyca w pierogach to nic w konfrontacji z dorodnym wilczurem, raczącym się żurkiem prosto z pozostawionego na podłodze garnka ;>

Dalsze szczegóły pominę. Schronisko na Magurze to bardzo sympatyczne miejsce, jednak korzystanie z gastronomii polecam jedynie najtwardszym zawodnikom ;) Jeśli jednak mówimy o kuchni, nie mogę nie wspomnieć o niezwykle sprytnym mechanizmie transportowym, który obsługuje salę jadaną na piętrze.


Mechanizm, działający na zasadzie szybu, funkcjonuje w oparciu o coś, co przypomina pozbawioną drzwiczek, starą kuchenną szafkę, zawieszoną na linie. Szafka, w zależności od potrzeb, kursuje w górę i w dół, dowożąc zamówione potrawy, inkasując gotówkę i wydając resztę.


Mechanizm uruchamia się głosem, wsadzając głowę do szybu i zdecydowanym tonem wzywając gospodarza. Proszę wołać - do skutku ;>

Czytając moją relację zapewne zastanawiacie się, co się stało z gospodarzem...?


Nic złego ;)

Gospodarz zapadł na "niemoc towarzyską", spowodowaną zbyt długim imprezowaniem ze znajomymi, stanowiącymi na oko ponad połowę zakwaterowanych w schronisku gości... ;)

Ale wróćmy do opowieści o Nowicy.


Zakwaterowawszy się w schronisku i spożywszy całkiem smakowity obiad (nie wiedziałyśmy jeszcze wtedy, jak wygląda kuchnia) zdecydowałyśmy się już piątkowego wieczoru zakosztować pierwszych festiwalowych wrażeń.

Przejście ze schroniska do Nowicy zajmuje około godziny. Najpierw trzeba dojść do drogi asfaltowej (jakieś 10 minut), a później skierować się w prawo. Nam jednak nie dany był spacer dłuższy niż 15-minutowy. Kierowca pierwszego auta, które nas mijało, zatrzymał się, odkręcił szybę, zapytał, czy jedziemy do Nowicy i zaprosił nas do środka. Podróżując na tej trasie jeszcze kilkukrotnie podczas całego weekendu przekonałyśmy się, że autostop częściej łapie autostopowiczów niż odwrotnie ;)


Pierwszym z koncertów, na który udało nam się dotrzeć, był występ trio w składzie: Maciej Cierliński, Ryszard Latecki, Bartek Pałyga. Artyści zostali przedstawieni jako multiinstrumentaliści, specjaliści ds. instrumentów etnicznych i ludowych z różnych stron świata, nie stroniący jednak od muzyki eksperymentalnej. Brzmi dobrze? Cóż... Elementy eksperymentalne przeważyły podczas koncertu wszystkie inne razem wzięte, co nie do końca spotkało się z naszymi oczekiwaniami. Jeśli chcecie się przekonać jak było, możecie spróbować tutaj.

Wobec zaistniałych okoliczności oddaliłyśmy się z okolic sceny, oddając się bez reszty buszowaniu wśród kramów z rękodziełem...


... gdzie dokonałyśmy kilku niezwykle owocnych transakcji ;)


Skorzystałyśmy także z "fast-food'owego" okienka znajdującego w pobliżu...


... a ponieważ było już późno i byłyśmy dość zmęczone, postanowiłyśmy udać się w drogę powrotną...

Za wcześnie! Dość niefortunnie przegapiłyśmy informację, że tego wieczoru odbędzie się jeszcze jeden koncert, co pociągnęło za sobą dwa negatywne skutki. Po pierwsze, ominął nas występ grupy Burdon z Ukrainy - bardzo udany, jak dowiedziałyśmy się później.


Po drugie, niemalże całą drogę powrotną pokonałyśmy piechotą, ponieważ przez prawie godzinę nie minęło nas ani jedno auto. Dziwiłyśmy się niepomiernie takiemu obrotowi spraw, nie dało nam to jednak do myślenia, iż być może impreza jeszcze się nie skończyła i warto zawrócić zamiast zagłębiać się w ciemną, bezksiężycową, dość mglistą i mroczną noc...

Tak, tak - atmosfera naszego "nocnego" spaceru ocierała się chwilami o krew w żyłach mrożącą. Skończyła się wieś, za plecami zniknęły ostatnie domy, a jedynym źródłem światła była nasza latarka. I ją jednak szybko wyłączyłyśmy, dochodząc do wniosku, że jesteśmy zbyt dobrze widoczne dla potencjalnych sprawców niecnych czynów ;)

Dzięki zastosowaniu tego rozwiązania niemalże wpadłyśmy "w objęcia" idących z naprzeciwka, mocno podchmielonych "lokalsów", którym na domiar złego towarzyszył dość duży i nadmiernie nami zainteresowany pies. Trudno w to uwierzyć przeciętnemu mieszczuchowi, ale noc była tak czarna, że zauważyłyśmy ich dopiero w momencie, kiedy mijaliśmy się na drodze.

Na szczęście spotkanie okazało się sympatyczne i, wbrew naszym obawom, zakończyło się na wymianie kurtuazyjnych uprzejmości ;) Cała sytuacja sprawiła jednak, że gdy po jakimś czasie zobaczyłyśmy w oddali światła nadjeżdżającego samochodu, byłam święcie przekonana, że jego kierowca zmierza w naszym kierunku jedynie po to, by nas zamordować ;>

Na szczęście Asia zachowała przytomność umysłu i zaczęła machać ;) Samochód oczywiście się zatrzymał i zabrał nas pomimo tego, iż w środku znajdowały się już cztery dorosłe osoby i jeden duży plecak (dodam, że była to standardowa osobówka). Dwóch pasażerów, w którymi przyszło nam dzielić tylną kanapę, okazało się być autostopowiczami, którzy wracali do schroniska po ostatnim koncercie w Nowicy.

Ponieważ atmosfera zrobiła się wyjątkowo towarzysko-sympatyczna, postanowiliśmy jeszcze trochę pobiwakować przy ognisku przed pójściem spać. Przy ognisku nasi towarzysze przyznali się, że "trochę muzykują" i nawet mają swój zespół. Zdradzili nam jego nazwę i zachęcili do posłuchania na YouTube "kilku piosenek".

Nazwa zespołu wydała mi się równie ekscentryczna, co nic-nie-mówiąca. Jakież zatem było moje zdziwienie kiedy po powrocie do domu zaczęłam "googlać" w poszukiwaniu informacji o Łagodnej Piance: koncert w Czwartym Programie Polskiego Radia, Męskie Granie w Gdańsku... Chylę czoła!

Pozwólcie, że w tym miejscu zaprezentuję Wam twórczość naszych ogniskowych towarzyszy.
A zatem teraz... wysmarujcie się dokładnie ;)



 I jak, i jak, i jak? ;)

... wracając jednak ponownie do głównego wątku - wciąż jesteśmy wszakże dopiero w połowie weekendu ;)

Leniwe spacery po Nowicy w sobotę oraz niedzielnego ranka były okazją do podziwiania beskidzkiej flory...





... czasami wespół z fauną... ;)




... a także starych łemowskich chyż, z których słynie okolica.






... okraszonych tu i ówdzie, jaki widać, delikatną nutką nowości ;)

Jako osoba naukowo skażona branżą biblioteczną nie mogłam sobie odmówić uwiecznienia pewnego punktu...



... bibliotecznego, który - sądząc po kondycji budynku - dawno popadł w zapomnienie. W okolicy nie brak także innych pozostałości po dawnych mieszkańcach tego miejsca.




Sacrum miesza się z profanum (między drzewami powinniście odnaleźć dach jednej z dwóch nowickich cerkwi)...



... nie brak także przejawów współczesnej twórczości...


... które niemal na każdym kroku przypominają nam, że Nowica to wieś zdecydowanie niekonwencjonalna ;)


Z festiwalowych atrakcji udało nam się jeszcze obejrzeć spektakl Teatru Węgajty "Ogień, kryzys, Central Station", posłuchać koncertu zespołu Micne Zila, który - wbrew temu, co może sugerować nazwa - grał bardzo tradycyjną, łemkowską muzykę oraz występu Lecha Dyblika w programie "Radziecki surrealizm z punktu widzenia psa", a także Uliany Horbaczewskiej, ukraińskiej pieśniarki.


Na zakończenie, w niedzielny poranek, obejrzałyśmy jeszcze siedzibę Stowarzyszenia Magurycz, zajmującego się renowacją starych beskidzkich cmentarzy...


... a później udałyśmy się do cerkwi...




... w której kurpiowskie nabożne pieśni śpiewał Adam Strug, laureat tegorocznej edycji konkursu Folkowy Fonogram Roku.

I to by było na tyle... ;)

Całość wyjazdu została dopełniona w Szymbarku, w niezwykle sympatycznej włoskiej restauracji. Chyba nie muszę dodawać, że nie doszłyśmy tam na nogach, po drodze zgarnął nas bowiem transport rodzinny? ;)


PS. W poprzednim poście zaserwowałam Wam już dwa filmy dotyczące Nowicy, teraz - na zakończenie, gdybyście ciągle odczuwali pewien niedosyt treści ;) - zaproponuję Wam jeszcze jedną audycję radiową.

Miłego słuchania!

2 komentarze:

  1. napiszę, jak zwykle to samo: przepięknie! ta łemkowska chata...ja ją chyba pamiętam, zobaczyłam ją półtora roku temu, z okna samochodu i pomyślałam, że to najpiękniejsze miejsce pod słońcem...zatęskniłam! może za rok...?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasieńko, koniecznie! Zaznaczę jeszcze tylko, że nie rok, tylko pół ;) Nowica będzie nasza :))

    OdpowiedzUsuń