czwartek, 3 lutego 2011

Domowe receptury - na zdrowie!

Pogoda zwariowała i nie bardzo może się zdecydować czy chce być zimowa, czy wiosenna. To z kolei sprawia, że wirusy grypowe i inne krążą ochoczo w powietrzu, dybiąc przebiegle na coraz to nowe ofiary (z coraz lepszym skutkiem jak mniemam, czerpiąc swą wiedzę z mojego najbliższego otoczenia).

Na przeciw niesprzyjającym okolicznościom przyrody wychodzi ze swymi sprawdzonymi metodami stara, dobra medycyna ludowa, pojąc nadwątlone organizmy sokiem z malin, karmiąc miodem i czosnkiem, zanurzonym najlepiej w gorącym mleku (ostatniej opcji nigdy nie odważyłam się spróbować).

Co prawda lud ludowi nierówny (a co z tym związane, nierówna medycyna ludowa ludowej medycynie) - dziś w Radiu Kraków Pani mieniąca się specjalistką od tradycyjnej medycyny chińskiej perorowała z zaangażowaniem o szkodliwości spożywania zimową porą surowych warzyw i owoców, a cytrusów w szczególności. Wysoce przeciwwskazane w świetle jej wypowiedzi miałyby być także na przykład jogurty i inne przetwory mleczne, bowiem zaśluzowują organizm (mniam!), a witamina C absolutnie nie wspomaga jego naturalnej odporności. Kto ma uszy, niechaj słucha (a kto ma rozum, niechaj myśli).

Wracając jednak do wątku przewodniego, tzn. naturalnych i sympatycznych metod radzenia sobie z zarazą: gorąco polecam rozgrzewająco-kojący trunek domowej produkcji, który w tym sezonie już dwa razy postawił mnie na nogi, przywracając jakże pożądane szlachetne zdrowie. Co prawda przygotowanie tegoż trunku zajęło mi parę ładnych miesięcy, ale myślę, że zamieszczony poniżej przepis swobodnie można ograniczyć do kilku najważniejszych etapów, a całość skrócić co najmniej o 80% ;) A więc, zaczynamy!



  1. W sprzyjającym temu sezonie letnim zaopatrzyć się w maliny (ilość dowolna, w zależności od indywidualnych potrzeb i subiektywnych preferencji),
  2. przynieść maliny do domu, bądź też innego miejsca przetwórstwa, następnie znaleźć im odpowiednio duży słój (jeden lub więcej, w zależności od indywidualnego stanu posiadania produktu głównego),
  3. zasypać maliny cukrem (obficie, proszę nie pytać o proporcje, bo nie pamiętam) i odstawić na kilka dni, aż puszczą sok,
  4. kiedy sok będzie już puszczony (z tego miejsca chciałabym pozdrowić Agatę N. i przypomnieć jej naszą niedawną dyskusję o czasownikach przechodnich;), odcedzić go i przelać do butelek z wąską szyjką (pozostałe maliny, byle nie wyciśnięte na wiór, można spożytkować konstruktywnie, czyniąc z nich np. dodatek do ciasta) - wąska szyjka stanowi element niezbędny,
  5. przynieść z monopolowego małpkę wódki (albo krowę, jeśli robimy hurtową ilość "syropu"), nalać do każdej butelki ok. 2 łyżek stołowych tejże,
  6. uwierzyć, że tak "zabezpieczony" sok nie będzie się psuł ani pleśniał (alkohol wśród innych niezastąpionych właściwości ma i tę, że unosi się nad sokiem jako ciecz o mniejszej gęstości, a zatem zanim cokolwiek złego dobierze się do naszych przetworów, wcześniej po drodze się upije i zapomni, po co się przyplątało;), 
  7. odstawić do piwnicy, spiżarni albo innego ciemnego i chłodnego miejsca do czasu, kiedy sok okaże się przydatny (najwcześniej jesienią), następnie zapomnieć o całej sprawie na kilka miesięcy,
  8. po kilku miesiącach odnaleźć przypadkowo (!) butelki z sokiem malinowym, zapragnąć spożyć ten cudowny produkt, w tym celu przynieść go do domu i otworzyć (uwaga! ostrożnie i najlepiej w pobliżu zlewozmywaka albo innego domowego "zbiornika retencyjnego", wyciągając ręce daleko przed siebie)
  9. pozwolić spokojnie wykipieć części cieczy (fakultatywnie: zakląć siarczyście wobec ulatniających się siarczanów), a pozostałą w butelce resztę odstawić (poza zasięg dzieci), umyć ręce, sięgnąć po telefon i zadzwonić po pomoc do Tomasza B. (znanego w pewnych kręgach specjalisty ds. pędzenia domowych trunków) - nr tel. pozostaje do wiadomości redakcji
  10. następnie, stosując się do usłyszanych wskazówek, uczynić co następuje: przelać pozostałą zawartość butelki do garnka, postawić na kuchence, zagotować, a następnie utrzymywać w stanie delikatnego wrzenia przez ok. 10 minut, pilnując żeby nic się nie przypaliło ani nie wykipiało, odstawić, przestudzić, przelać do butelki(-ek) [czystej(-ych)!], napełniając je, w zależności od preferowanej siły rażenia gotowego produktu, do ok. 1/2 -2/3 objętości, a pozostałą butelkową przestrzeń dopełnić wódką - odstawić na kilka tygodni celem przegryzienia się składników. (kropka)

5 komentarzy:

  1. Musi być niezła, mam nadzieję, że weźmiesz ją na następną wycieczkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za niespodziewane pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  3. No bajkowo - widzę, że nawet etykieta już jest :)
    "Syrop" jak najbardziej szlachetny, ale zbyt duża ilość szlachetności raczej zwala z nóg niż na nie stawia :D
    Z wielkim żalem stwierdzam, że już nie podzielę się "wrażeniami" z takiego leku, bo zostało go takie resztki w mojej składnicy, że strach pomyśleć o jeszcze jednym miesiącu zimy ;)

    PS.
    W proporcjach cukru do ilości owoców moja rodzinna receptura podpowiada, by objętościowo te dwa składniki zapodawać na zasadzie równości.

    OdpowiedzUsuń
  4. mania: no jest takie ryzyko... powiem więcej, być może już w przyszłym tygodniu ;))

    OdpowiedzUsuń
  5. bibi: tak jak w przypadku wszystkich innych lekarstw, przedawkowanie także i tego syropu bywa niewskazane ;P

    a co do proporcji to mądrze powiadasz, aby owoce i cukier mieszać ze sobą w oparciu o zasadę parytetu ;)

    OdpowiedzUsuń