wtorek, 29 listopada 2011

A jesień była piękna tego roku...

W ostatnim poście zapowiadałam, że zamierzam na chwilę zniknąć z Krakowa i oddać się bez reszty podziwianiu uroków tegorocznej jesieni. Niektórzy spodziewali się w związku z tym jakiś zdjęć... A tu zdjęć nie było. Podejrzewam, że szacowne grono wiernych czytelników tego bloga podzieliło się na dwa obozy: tych, którzy założyli, że nie pojechałam, oraz tych, którzy obstawili, że nie wróciłam. Uprzejmie informuję tych drugich, że byli w błędzie ;)

Celem owej niedzielnej wędrówki były dwie "wyspy" - dwa nieodkryte jeszcze dotychczas przeze mnie szczyty Beskidu Wyspowego.

Wyruszyliśmy ze stacji kolejowej w Kasinie Wielkiej.


Jest coś niesamowitego w starych, opuszczonych dworcach kolejowych, zapomnianych przez ludzi i pociągi, i w tych pustych peronach, na których nikt już na nic nie czeka. Zatem chwila refleksji i zadumy...


 ... a później było już tylko ostro do góry. Po pierwsze...


... Śnieżnica, tylko z nazwy śnieżna, czekająca cierpliwie na spóźnionych w tym roku narciarzy.


Nad głowami mieliśmy niebieskie niebo, w dole ścieliła się mgłą. W tle spowita szarością Lubogoszcz (zakładam, że Lubogoszcz, podobnie jak Bydgoszcz - jest rodzaju żeńskiego - a kto wie lepiej, niech da mi znać).


Jeden rzut oka na północ, w kierunku Krakowa, nie pozostawiał złudzeń co do tego, że codziennie podejmowany w mieście trud oddychania przynosi mizerne efekty.


Na szczęście niedaleko od miasta są góry i jest las. Las bukowy...


...i las mieszany, który rzeczywistość czaruje feerią barw.


A jeśli uważnie spojrzy się pod nogi, można odkryć prawdziwe dzieła sztuki malowane przez poranny szron.


Spomiędzy gałęzi drzew na szczycie powróciła szarość poranka.


Wystarczyło jednak odwrócić się w odpowiednią stronę, aby dostrzec zapowiedź czegoś o wiele bardziej obiecującego - po lewej Luboń Wielki, w tle ledwie dostrzegalna Babia Góra...


... a w kierunku południowym łańcuch Tatr.


Pod szczytem Śnieżnicy usytuowany jest Młodzieżowy Ośrodek Rekolekcyjny i schronisko z urokliwym kościółkiem.


Dla zainteresowanych dodam, że:




Ponieważ po zdobyciu Śnieżnicy wciąż było nam mało, postanowiliśmy jeszcze zrobić szybki zwrot i wdrapać się na Ćwilin. Pojechaliśmy zatem na Przełęcz Gruszowiec, aby zostawić samochód pod knajpą o uroczej nazwie Bar pod Cyckiem (własnego zdjęcia niestety nie posiadam, ale rzeczony obiekt możecie zobaczyć tu, o tu).

Następnie podjęliśmy mozolną wędrówkę w górę, niebieskim szlakiem. W Beskidzie Wyspowym nie brakuje co prawda stromych podejść, ale bez przesady, żeby aż tak...? Na dodatek słońce chowało się już po drugiej stronie góry, na północnym zboczu było szaro, ponuro i łapał mróz.


Jednak kto szybko popada w zniechęcenie, ten wiele traci! Im bliżej szczytu, tym lepiej zapowiadał się wieczorny finał wyprawy.


Budowanie napięcia nie jest chyba moją mocną stroną, postaram się jednak - I'll do my best ;) Polana Michurowa na szczycie tonęła w promieniach zachodzącego słońca, mieniąc się najpiękniejszymi kolorami jesieni.


Ale to, co było najbardziej niesamowite, to widoki na trzy strony świata :) Na wschodzie Mogielica...


... dalej w kierunku południowym panorama Gorców, po lewej stronie w tle Pasmo Radziejowej...


... na południowy zachód Luboń Wielki i Babia Góra, jakby trochę wyraźniejsze niż z rana...


... a na deser widok "w samo południe", panorama Gorców i Tatr w pełnej okazałości!


Ponieważ w takiej sytuacji trudno jest wybrać to jedno jedyne zdjęcie, dorzucę jeszcze to drugie.


Nie będę się także powstrzymywać od dodania kilku zdjęć z jednym z moich ulubionych fotograficznych motywów.



 
Gdyby ktoś się nie zorientował o co chodzi, śpieszę wyjaśnić, że inspirują mnie samotnie stojące drzewa :)

No i słońce...


... które coraz niżej...

... i niżej...



Dobranoc!
:)

sobota, 12 listopada 2011

Muzyka czterech stron wschodu

Przyznaję, w pierwszej wersji ten post miał nosić tytuł "muzyczne dożynki" ;) Cierpię bowiem na taką przypadłość, która nakazuje mi raz polubioną płytę w koło i nieustannie maltretować w odtwarzaczu do czasu... znalezienia następnej równie wciągającej.

 
Od kilku tygodni "na tapecie" znajduje się "Muzyka czterech stron wschodu" zakupiona przy okazji październikowego koncertu Dikandy. Oczywiście nic nie zdoła zastąpić występu na żywo, niemniej jednak dla tych, którzy nie mieli okazji przekonać się o tym na własne uszy, podrzucam kilka smakowitych muzycznych kąsków.


A teraz wracam już do pakowania plecaka - jutro zamierzam jeszcze przez chwilę oddać się korzystaniu z uroków tegorocznej jesieni.