No i faktycznie nie powstrzymało... Ani chlapa w Krakowie (tak, tak - tak właśnie było; od ponad dwóch tygodni bowiem zabieram się za tę fotorelację, w między czasie pogoda nieco się zmieniła), ani deszcz u podnóża góry, ani 70 cm śniegu na szczycie (choć 70 cm to prawie połowa mojego wzrostu!)
Tym oto sposobem udało mi się po raz pierwszy w życiu wziąć udział w "Górach po robocie". Impreza (wg informacji podanej przez organizatorów) składa się z czterech podstawowych faz: podjęcie decyzji, wyjazd, góry po robocie (część właściwa) oraz (uwaga, uwaga) - robota po górach. Ostatni etap jest podobno najtrudniejszy;) Nie wiem, nie próbowałam.
Zostałam w górach trochę dłużej niż reszta towarzystwa, aby w spokoju nacieszyć się pięknymi zimowymi widokami. W związku z takim rozwojem spraw mój czwarty etap, zamiast "roboty po górach", stanowiła podróż busikiem z Zawoi do Krakowa. Przyznaję otwarcie, i dla mnie czwarty etap okazał się najtrudniejszy do przetrwania, a kto zna tę trasę nie będzie się zbyt długo zastanawiał nad przyczynami...
Wracając jeszcze do istoty "Gór po robocie"... Założenia są proste: wyjazd w środę po południu (tym razem ustalony na 17), zbiórka - tym razem o 19 w Skawicy, nocny spacer do schroniska - tym razem na Hali Krupowej, integracja towarzyska, zarwana noc, wczesna pobudka i poranny powrót do Krakowa, prosto do pracy. Dwa ostatnie elementy mnie ominęły, dzięki czemu udało mi się pooglądać góry w dziennym świetle. Plon zdjęciowy okazał się niezwykle obfity. Poniżej zamieszczam jego godną reprezentację :)
Zacna impreza a i relacja niczego sobie :)
OdpowiedzUsuńRewelacja :) no i sam pomysł naprawdę niezły - choć wymaga wytrzymałości fizycznej, głównie następnego dnia :D
OdpowiedzUsuńDzięki mAniu:)
OdpowiedzUsuńbibi: Zgadzam się, że pomysł jest niezły i polecam kolejne wyjazdy z tej serii, choć muszę przyznać, że u mnie "syndrom dnia następnego" po tej imprezie utrzymywał się przez prawie tydzień... a nadużyłam tylko świeżego powietrza;)